Niestety w ostatnich dniach nie mieliśmy stałego dostępu do internetu dlatego wrzucamy relację z trzech dni w jednym wpisie:
W Tropic poranek był również przepiękny. Jednak temperatura od samego początku dała nam w kość, bo było około zera stopni. Śniadanie zjedliśmy w pobliskiej restauracji, o bardzo przytulnym klimacie. Zaserwowano nam naleśniki z serem i miodem i obsługiwała nas przemiła pani, która chodziła z dzbankiem i co jakiś czas proponowała dolewkę kawy:-) Czuliśmy się w tym miejscu i w ogóle w tym małym miasteczku super. Wszyscy mili, uśmiechnięci, wiedli spokojne życie wśród przepięknej przyrody.
 |
| Bryce Canyon - Natural Bridge |
Ruszyliśmy do Bryce Canyon National Park. Było około godziny 9.00 i świeciło słońce, a z każdą milą, gdy jechaliśmy w górę temperatura spadała i spadała. Trasa podobnie jak w Grand Canyonie podzielona jest na punkty widokowe. W sezonie z jednego punktu do drugiego jeżdżą specjalne autobusy, jednak my mieliśmy to szczęście i żadne autobusy nie jeździły i ludzi o tej porze dnia oraz tego miesiąca było naprawdę niewielu. Postanowiliśmy wjechać samochodem na samą górę, na szczyt Yovimpa Point, który jest na wysokości 2778m n.p.m. Było tam strasznie zimno, temperatura spadła do -5 stopni i mocno wiało co powodowało, że odczuwalna temperatura była jeszcze niższa. Musimy przyznać, że do końca nie byliśmy przygotowani na takie warunki. Owszem, mieliśmy ciepłe ciuchy, ale niestety ani rękawiczek , ani czapek. No, ale piękne widoki wynagrodziły nam, jak się potem okazało, chwilowe niedogodności. Nastepnymi naszymi przystankami były punkty widokowe: Ponderosa Canyon, Agua Canyon, Natural Bridge oraz miejsca, które należą, do tzw. Bryce Amphitheater Region, czyli kilka punktów widokowych o nazwach: Inspiration Point, Sunset Point, Sunrise Point które faktycznie tworzyły coś w stylu amfiteatru, z którego można było podziwiać przepiękne widoki na Bryce Canyon.
 |
| Bryce Canyon - Amphitheater |
Tam spędzilismy o wiele więcej czasu i poruszaliśmy się pieszo z jednego punktu do drugiego, co jakiś czas zatrzymując się na dłuższą chwilę. Temperatura wzrosła do kilku stopni powyżej zera i caly czas świeciło słońce, więc spokojnie można było usiąść i wpatrywać się bez końca we wspaniałe formy skalne o różnorodnych kształtach, które czyniły Canyon miejscem wypełnionym rozmaitymi postaciami. Kilka rzeźb już określono, a więc 'natural bridge', czyli skała tak się ukształtowała, że utworzyła kształt mostu, były też okna i groty. Jednak to było w początkowych punktach widokowych i szczerze przyznam, że byliśmy rozczarowani tym, co zobaczyliśmy. Było to ładne, jednak nie wzbudzało to w nas większych emocji: 'ok fajny widok, kilka skałek o kolorach czerwono-miedzianych i to wszystko'. Jednak w momencie, gdy dotarliśmy w dół, do Bryce Amphitheater Point, odkryliśmy urok tego właśnie kanionu. Było to coś wyjątkowego, czego do tej pory nie widzieliśmy. Kolory rdzy, czerwieni, różu oraz skały tak wyrzeźbionę przez wodę, wiatr i lód, że można było godzinami siedzieć i wyobrażać sobie, co przypomina dana skała. Ja np. zobaczyłam: 2 bałwany, psa, rodzinę, pinokia, żolnierzy. Bryce Canyon jest zupełnie inny od Grand Canyonu, dlatego uważam, że nie należy ich oceniać w kategoriach ten jest lepszy od tego. Zarówno jeden, jak i drugi mają coś wyjatkowego i każdy ma swój niepowtarzalny urok. Bardzo dużym plusem w Brycie było to, że turystów było o wiele mniej, a więc o wiele więcej ciszy i spokoju i trochę bliższy kontakt z naturą. Grand Canyon trochę przytłacza i jest jakby nieosiągalny, a Bryce Canyon jest jakby bardziej przyjazny. Grand Canyon po jakimś czasie oglądania z różnych punktów, już niczym nie zaskakuje, natomiast Bryce jest zaskakujący w zależności od tego, na którą skałę i z jakiej perspektywy się spojrzy.
 |
| Zion NP |
Po kolejnych pozytywnych wrażeniach, zastanawialiśmy, czy w tym dniu pojechać jeszcze do jednego parku narodowego Zion National Park, gdzie znajduje się Zion Canyon, który był oddalony o jakieś 120 km. Było jeszcze dość wcześnie, a zachęceni tym, co zobaczyliśmy w Brycie, postanowiliśmy pojechać. Jeśli chodzi o ten park, to nie mieliśmy jakichś specjalnych oczekiwań. Niewiele o nim słyszeliśmy a opinie, które przeczytwaliśmy nie były zachęcające, ale zdecydowaliśmy się do niego pojechać, bo jakoś tak szkoda by było być w tamtym rejonie i nie pojechać...Trasa wiodła przez Red Canyon, gdzie można podziwiać z samochodu przepiekne widoki na czerwonoogniste skały. Cos pięknego.
 |
| Zion National Park |
Szybko okazało się, że decyzja z Zion NP była słuszna. Znów byliśmy zachwyceni. Zaczęliśmy się zastanawiać, co nas może jeszcze zaskoczyć, a jednak wciąż zaskakiwało. Trzeci z kolei kanion, czyli Zion Canyon był zupełnie inny niż poprzednie. Tym razem nie patrzyliśmy w dół, tylko w górę. Trasa widokowa i szlaki, biegły w dole kanionu. Skały były koloru podobnego do tego w Bryce Canyon, jednak były o wiele potężniejsze i układału się jakby warstwami, raz poziomo, raz ukośnie. Coś niesamowitego. Jedno wielkie: wow! Wojtek stwierdził, że chyba zaczyna nam brakować przymiotników, żeby opisać pozytywne odczucia, które towarzyszą naszej podróży. Miał rację. Wiem cały czas piszę: cudownie, przepięknie, zaskakująco itp, ale wierzcie lub nie, tak właśnie jest i tym razem również tak było. W dole kanionu zostawiliśmy samochód i zachęceni zapierającymi dech w piersiach widokami, ruszyliśmy na wycieczkę autobusem (w te rejony nie można jechać swoim samochodem). W jedną stronę trasa trwała około 30 min. W trakcie, autobus zatrzymywał się co jakiś czas w bardziej interesujących miejscach i jeśli ktoś miał ochotę mógł wysiąść (autobusy kursowały co 8 min w obie strony). My postanowilismy zajechać na sam koniec trasy. Po drodze dowiedzieliśmy sie wielu ciekawych rzeczy na temat tego, co widzieliśmy za oknami - kierowca autobusu cały czas opowiadał o ciekawostkach parku. Widzieliśmy przeogromne skały, naturalne wiszące ogrody, rzekę Virgin i wiele innych przepięknych miejsc, które naprawdę ciężko mi opisać. Wysiedliśmy w miejscu o nazwie Temple of Sinawava, skąd pieszo udaliśmy się na krótką wycieczkę szlakiem wzdłuż rzeki aż do końca udostępnionej części kanionu. Pogoda cały czas dopisywała, świeciło słońce, a niebo było błękitne. Zmęczeni po całym dniu pełnym wrażeń i wysiłku wsiedliśmy do samochodu, aby udać się do kolejnego miejsca, gdzie czekał już na nas zarezerwowany nocleg. Tym miejscem było to ponownie Las Vegas, do którego trzeba było jechać jakieś 300km. Kawałek był, jednak głównie autostradą, więc poszło szybko:-) Dlaczego Las Vegas po raz kolejny? Po pierwsze dlatego, że chcieliśmy już wracać na zachód, po drugie Las Vegas jest bliżej kolejnych punktów, do których mamy zamiar pojechać, a po trzecie nie widzieliśmy atrakcji, które odbywają się każdej nocy na zewnątrz hoteli-kasyn, ponieważ w trakcie naszego ostatniego pobytu wiał silny wiatr, więc wszystkie pokazy odwołano. Tym razem jednak nie musieliśmy dojeżdżać do centrum Las Vegas, czyli Stripu, ponieważ mieliśmy zarezerwowany hotel w samym sercu Stripu, czyli w Imperial Palace. Odbiliśmy sobie za te godziny poszukiwań w trakcie peirwszego pobytu w Vegas. Początkwo byliśmy lekko oszołomieni zmianą. 2 dni i 2 noce spędziliśmy w małych miejscowościach i obcując z naturą, a tu nagle muzyka, światła, tłumy, kasyna itp. Nie potrafiliśmy w to uwierzyć i jakoś tak w tym wszystkim nie mogliśmy się odnaleźć. No niby fajnie: w centrum, wszystko pod nosem, nic tylko się cieszyć, ale jednogłośnie stwierdziliśmy, że chyba bardziej ciągnie nas do prawdziwej dżungli niż do dżungli miejskiej. No, ale nic - nie mogliśmy marudzić, wszystkiego trzeba doswiadczyć, więc po zrobieniu się na bóstwo:-) wyszliśmy na ulicę, aby przede wszystkim zobaczyć pokazy. I tak zaczęlismy od hotelu Bellagio. Przed hotelem zobaczyliśmy przepiękny pokaz fontann, które wraz z muzyką oraz światłem tworzą coś w stylu spektaklu. Zostaliśmy na dwóch (są co 15 min aż do północy). Byliśmy pod wrażeniem: znów!!! Piękne, nawet bym rzekła, wzruszające, cholera nie wiem, czemu, w każdym razie mieli mnie:-) Wojtka też, bo też mu się bardzo podobało. Moglibyśmy tak stać i gapić się w te tańczące fontanny bez końca. Wojtek widział już coś podobnego, jednak nie na tak duża skalę.
Następnie przed hotelem The Mirage był wybuch wulkanu, a więc gra światła, wody, dymu i muzyki - również świetny show! Na sam koniec był ok. 30min występ przed hotelem Treasure Island - było to coś w stylu musicalu, z tymże wszystko odbywało się na 2 statkach, przed hotelem tuż przy głównej ulicy - tak po prostu:-) jeden ze statków zatonął, były też wybuchy, strzały, tańce, śpiewy itp. Było to dobre i na poziomie, jednak nam najbardziej do gustu przypadły fontanny: bajka! Potem jeszcze spędziliśmy trochę czasu w kasynach, coś tam zjedliśmy, jednak zmęczeni po całym dniu i chyba trochę już znużeni blaskiem Las Vegas poszliśmy spać.
Następnego dnia, a więc 15 dnia naszej podróży nie spieszyliśmy się. Wstaliśmy wyspani i wymeldowaliśmy się, a następnie ruszyliśmy do kolejnego punktu, jakim był kolejny park o nazwie Valley of Fire State Park. Był oddalony o jakieś 90 km od Vegas. Znów poruszaliśmy się na wschód, jednak potraktowaliśmy to jako jednodniowy wypad, a nocleg zarezerwowaliśmy sobie również Vegas, tym razem w hotelu Stratosphere, którego główną atrakcją jest wieża o wysokości 350m - najwyższy budynek w 'mieście grzechu'. Jest ona nieco oddalona od głównej części Stripu, jednak tym razem nie zależało nam na tym, aby być w samym centrum - chcieliśmy mieć wygodnie i spokojnie (swoją drogą w samym hotelu sporo się dzieje: kasyna, restauracja i rollercoaster na szczycie wieży, klub, basen, fitness itp.)
 |
| Las Vegas by night na Stratosphere |
Wieczorem skorzystaliśmy z tego, że byliśmy goścmi tego właśnie hotelu i postanowiliśmy wjechać na górę. Winda jechała w ekspresowym tempie i zatrzymała się na 109 piętrze. Wyszliśmy i zobaczyliśmy widok na całe rozświetlone Las Vegas. Wieża była zaszklona i można było się poruszać po dość szerokim tarasie dookoła. Szklane ściany były pod takim kątem, że można było się o nie oprzeć i zobaczyć nie tylko, co jest przed, ale i to, co znajduje się pod, czyli malutkie ulice, autka, ludziki itp. Tu można było skorzystać z atrakcji typu skakanie na linie w dół. Następnie po schodach przeszliśmy na jeszcze wyższe piętro, czyli na taras widokowy, który nie był już zadaszony, również niezapomniane wrażenia:-) Jeśli ktoś chciał sobie podnieść poziom adrenaliny mógł skorzystać z atrakcji na samej górze wieży, które z samego patrzenia na nie przyprawiały o zawrót głowy. Jedna, to coś w stylu wagonika, który przechyla się w dół i wraca do tyłu, wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że pod spodem nic nie ma: przetsrzeń w dół czyli dobrze ponad 300m. Druga atrakcja, to karuzela, która najpierw wysuwa się poza obręb wieży i w pewnym momencie zaczyna sie szybko kręcić. Trzecia atrakcja znajduje się na samym szczycie wieży, czyli na szpicy, wokół której znajduje się obręcz z siedziskami - zabawa polega na tym, że pasażerowie z zawrotną prędkością poruszają się w dół i w górę. Straszne!!! Aczkolwiek pomysłowe:)
 |
| Valley of Fire |
Wracając do Valley of Fire. Wojtek dowiedział się o nim z internetu - przewodnik, który mamy nic o tym miejscu nie pisze. W ciągu dnia w Vegas nie ma wielu ciekawych rzeczy do robienia, więc pojechaliśmy. Juzż sama droga była cudowna: pustynia, pusta droga, słońce i my:-) Tym razem temperatura wróciła do bardzo przyjemnego poziomu, czyli ok. dwudziestukilku stopni. Park był podobnie zorganizowany jak poprzednie, czyli można było sie poruszaż samochodem, dostaliśmy mapkę z ciekawymi punktami i wg siebie zatrzymywaliśmy się, gdzie chcieliśmy.
Hmm, zgadnijcie, czy byliśmy zaskoczeni po raz kolejny? Tak, znów mieliśmy okzaję widzieć coś zupełnie innego niż do tej pory - przepiękne widoki, piasek koloru rdzawego, kaktusy i inna roślinność oraz majestatyczne skały również koloru rzdawego tworzące różne kształty, jednak nie przypominały tych w Bryce Canyonie, ani tych w Zionie.
 |
| On the highway:) |
Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, aby pieszo udać się szlakiem do interesujących miejsc. Tu już nie szło się tak łatwo, wszędzie piasek i skały, słońce też dawało o sobie znać. Kolejny szok: dzień wcześniej minus 5 stopni, a teraz ponad 25 na plusie. Serio można zwariować:-) Czasem zastanawiamy się, jaki jest dzień tygodnia, albo gdzie byliśmy wczoraj. W tak krótkim czasie dowiadczamy tak wiele:-) Jeśli ktoś będzie w Las Vegas, koniecznie musi wybrać się do Valley of Fire. Naprawdę warto. Jest pięknie, tak jakoś leniwie, jest dużo przestrzeni, można się zaszyć między skałami i zaroślami, można się zmęczyć chodząc szlakami, a jeśli nie to wystarczy jechać samochodem, a wszystkiemu towarzyszą cudowne widoki. Amerykanie mają naprawdę duży wybór atrakcji turystycznych.
Dzień 16, czyli 29 października (piątek) minął równie przyjemnie jak poprzednie dni. Pożegnalismy już ostatecznie Las Vegas i ruszyliśmy na północny zachód w kierunku Parku Narodowego Doliny Śmierci, czyli Death Valley National Park. Gdy wjechaliśmy do parku temperatura zaczęła się stopniowo podnosić. Naszym pierwszym przystankiem był Dante's View - widok na dolinę pokrytą osadami soli, otoczoną górami, na których nie było widać śladu życia.
 |
| Death Valley - Dante's View |
Ten krajobraz trochę przerażał i nie zachęcał do dłuższego postoju. Pojechaliśmy więc dalej, aby zatrzymać się w Zabriskie Point, gdzie widok nieco sie zmienił w bardziej pustynnny, tym razem tworzyły go piaskowce o pofalowanych kształtach. Po zrobieniu paru fotek pojechaliśmy wreszcie do najniższego punktu na półkuli zachodniej i jednocześnie najgorętszego miejsca w Ameryce Północnej, czyli Badwater Basin. Było to miejsce otoczone ciemnymi skałami (na których zaznaczono poziom morza, dzięki temu miało się punkt odniesienia), a samo w sobie przypominało łąkę przykrytą lekką wartswą śniegu. Jednak nie był to oczywiście śnieg, tylko sól. W minimalnej ilości jest tam woda, która jednak jest słona, więc nie ma tam zbyt wielu form życia (o ile w ogóle). Miejsce to znajduje się 85,5 m poniżej poziomu morza, a rekordową temperaturę odnotowano w roku 1913 kiedy było 56 stopni Celsiusza na plusie. My byliśmy pod koniec października i po krótkim spacerze już byliśmy wykończeni: temperatura wynosiła około 30 stopni, a wiatr w ogóle nie wiał, tym samym odczuwalna temperatura była o wiele wyższa. Nie ma się co dziwić, że nikt tam nie mieszka i na tym terenie nie ma życia. Przejechaliśmy jeszcze przez Furnace Creek, czyli swego rodzaju oazę z campingami, domkami, sklepami i stacją z cholernie drogą benzyną:) Ostatnim naszym punktem były piaskowe wydmy oraz obszar pokryty piaskiem - Sand Dunes. Widok jak z pocztówki z Sahary - można było pobiegać wśród wydm. Po części poczułam się jak na plaży nad polskim morzem:-)
 |
| Death Valley - Badwater |
I tak zakończyliśmy wycieczkę po surowej, groźnej i wywołującej mieszane odczucia Dolinie Śmierci. Trudno sprecyzować, czy były to piękne widoki, na pewno były wyjątkowe i sprawiały, że człowiek na krótki czas znalazł się w innym świecie - czasami przypominały krajobraz jak z księżyca. Jednocześnie dzięki takiej wycieczce można było docenić zieleń, która otacza nas na co dzień. Jest to jednak jeden z obowiązkowych punktów do odwiedzenia w trakcie pobytu w zachodniej części USA.
Po tej wycieczce wyruszyliśmy w dalszą podróż na zachód a nastepnie na północ wzdłuż gór Sierra Nevada. Aktualnie jesteśmy w miejscowości Mammoth Lakes. Temperatura znów nas przestała rozpieszczać i z jakichś 30 stopni zmniejszyło nam się do 0 stopni. Oczywiście przyjechaliśmy w koszulkach bez rękawków, a tu ludzie w ciepłych kurtkach i czapkach:-) taka jest ta Ameryka: zróznicowana, a to było zaledwie ok. 200km odległości. Jesteśmy w motelu o nazwie Holiday Haus Motel. Jest to miejsce niedaleko parku narodowego Yosemite, do którego oczywiście planujemy się wybrać. Przyjechaliśmy tu wieczorem i pan, który nas przyjmował ostrzegł nas, że co jakiś czas pojawiają się niedźwiedzie blisko motelu, więc na wszelki wypadek wolał o tym wspomnieć. Za jakiś czas, gdy wyciagaliśmy torby z samochodu powiedział też, żeby nie zostawiać jedzenia w samochodzie, bo kilka tygodni temu przyszedł niedźwiedź i wybił szybę w aucie, aby dostać się do jedzenia:-) Tym samym na dzień dobry poczuliśmy klimat tych stron. Motel jest pod lasem, więc trudno się dziwić, że misiu może chcieć nas odwiedzić:-) Oby jednak nie chciał! Niestety prognoza pogody nie ucieszyła nas za bardzo - na jutro w tej okolicy oraz w parku Yosemite zapowiadają opady śniegu. Nie byłoby to dla nas dobre. Aby dostać się do Parku Yosemite od strony wschodniej musimy przejechać Tioga Pass, czyli dorgę przez Sierra Nevada na zachodnią część gór. Wiemy, że gdy warunki są złe, droga ta jest zamykana. Poza tym nie mamy opon zimowych i ogólnie nie jesteśmy przygotowani na ekstremalne warunki. No ale zobaczymy, może będzie ok. Na niedzielę zapowiadają słońce, więc może zostaniemy tu 2 noce. Na pewno jest tu pięknie:-)