poniedziałek, 1 listopada 2010

Dzień 17, 18 i 19 oraz podsumowanie

W miejscowości Mammoth Lakes spędziliśmy 1 dzień. Niestety, prognozy pogody sprawdziły się i nad ranem spadł śnieg. No cóż, dzień wcześniej pustynia, a następnego dnia odśnieżanie samochodu:-) Czy coś nas jeszcze zaskoczy: nie sądzę:-)

'Spadł zdrajca nocą i cicho legł'
Ale w sumie przyjęliśmy i to, jednak pełni obaw, że nasza droga przez Sierra Nevada z pewnością została zamknięta ze względu na warunki, postanowiliśmy zrobić sobie dzień lenia i zostać do niedzieli rana. Pojechaliśmy nad jezioro, jednak drogi były oblodzone, wiatr i deszcz ze śniegiem dawały się we znaki (jezioro było położone wyżej niż miasteczko), więc szybko wróciliśmy do centrum, gdzie poszliśmy coś zjeść i napić się kawy aż nadzieją, że prognozy na niedzielę również się sprawdzą (zapowiadali słońce i temperatury na plusie) i bez problemy zrealizujemy nasz plan, aby przez Tioga Pass przejechać do Parku Yosemite. Dzień 17 minął przyjemnie i tak jak chcieliśmy, zregenerowaliśmy się. Ja niestety nie spałam zbyt dobrze, bo co jakiś czas coś słyszałam i miałam wrażenie, że to już ten moment, gdy nadchodzi niedźwiedź:-) Rano kubły na śmieci były poprzewracane, więc chyba jednak wpadł;-)

Sierra Nevada - kolory jesieni
W niedzielę, a więc 18 dnia naszej podróży pełni nadziei, ogrzewani porannym słońcem, ruszyliśmy wzdłuż Sierra Nevada, po drodze podziwiając majaczące w oddali zaśnieżone, potężne góry.

Gdy dotarliśmy do skrętu na Tioga Pass okazało się, że tym razem trochę się przeliczyliśmy i niestety droga ta była zamknięta ze względu na warunki pogodowe (pewnie śnieg). Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że Sierra Nevada to wysokie góry i przejazd przez nie nie będzie łatwy, jednak póki co w internecie były informacje, że ta droga jest przejezdna. Widocznie sobotnia zmiana pogody zrobiła swoje:-( No i co nam pozostało, mogliśmy jechać na północ autostradą w kierunku Reno, albo próbować kolejnego przejazdu przez Sierra Nevada. Udało się, droga o numerze 89 (jakieś 100km od Tioga Pass) była otwarta, więc ruszyliśmy malowiniczą trasą przez góry. Było pięknie, tu już jesień dawała znać o sobie i urozmaicała krajobraz różnymi kolorami. Trochę poczulismy się jak w domu:-) Jechaliśmy i jechalismy i jechaliśmy, aż ostatecznie okazało się, że na pewnym odcinku po zrobieniu kilkunastu mil nasza dalsza podróż jest nie możliwa ze względu na barierkę z napisem: Road Closed, czyli droga zamknięta. Byliśmy cierpliwi, choć powoli zaczynaliśmy się obawiać, czy kolejna droga, której spróbujemy nie zakończy się podobną informacją. Nie mieliśmy innego wyjścia i musielismy się wracać do momentu, gdzie był zjazd na Lake Taho i dalej już jechaliśmy kolejną trasą która wiodła przez góry, aby w końcu po kilku godzinach wyjechać po zachodniej stronie Sierra Nevada.
Yosemite National Park
Byliśmy zmęczeni i trochę źli na siebie, że nie przewidzieliśmy tego, ale Park Yosemite wciąż był naszym celem w tym dniu i nie chcieliśmy dać za wygraną. Moglibyśmy jeszcze coś wykombinować, żeby przenieść park na dzień następny, jednak wieczorem musieliśmy być w San Francisco, ponieważ mieliśmy już zarezerwowane 2 ostatnie noclegi.
Udało się, po zrobieniu naprawdę wielu mil (lepiej się nie przyznawać:-) wjechaliśmy do Parku Yosemite. Początkowo jechaliśmy drogami, które wiodły przez gęsty i wysoki las, a więc krajobraz podobny do tego, który towarzyszył nam przez ostatnie godziny. Jednak po jakimś czasie ukazały nam się wspaniałe widoki, skały oraz porośnięte drzewami góry, a wszystko to oświetlone popołudniowym (już niestety słońcem). Zjechaliśmy w dół doliny i licząc czas jaki mamy do zachodu słońca i patrząc na ogromną powierzchnię tego właśnie parku, stwierdziliśmy, że musimy się zdecydować, co jesteśmy w stanie zobaczyć. Pierwszym punktem był ogromny wodospad o nazwie Bridalveil. Patrząc w górę na rozbryzgująca się wodę oraz zroszeni kropelkami wiedzieliśmy, że warto było tutaj przyjechać. Następnym naszym punktem był Glacier Point, czyli punkt widokowy, z którego widać 1/4 całego parku. Postanowiliśmy tam pojechać. Jak się potem okzało w jedną stronę mieliśmy około 40 km (czywiście wszystko krętymi, górskimi drogami). W sumie tam i z powrotem jakieś 80:-) Trochę nam to czasu zajęło, ale docierając wreszcie na miejsce po raz kolejny mogliśmy się zachwycać pięknem tego miejsca. Stoki były jeszcze oświetlone słońcem, w dole był już cień, widzieliśmy z tego miejsca 3 wodospady, wioskę Yosemite Village oraz jezioro. Pięknie!


Yosemite NP - Glacier Point
 Niestety, park jest tak duży i jest w nim tyle atrakcji, że aby faktycznie poczuć jego klimat, trzeba spędzić w nim co najmniej kilka dni. Wiedzieliśmy, że jest duży, ale aż takich odległości sobie nie wyobrażaliśmy. Stwierdziliśmy, że nawet, gdybyśmy przeyjechali kilka godzin wcześniej (jak planowaliśmy) to i tak dużo więcej nie udałoby nam się zobaczyć. Tym sposobem, wraz z zachodzącym słońcem, byliśmy zmuszeni zakończyć nasze spotkanie z parkiem Yosemite. W samym parku zrobiliśmy ok 150 km, więc sporo, a zobaczyliśmy tylko kawałeczek. Następnym razem można zrobić wyprawę tylko do parku Yosemite:-)
Zmęczeni ciągłą jazdą wrócilismy do San Francisco około 22.00. W tym dniu zrobiliśmy najwięcej, bo aż ponad 800 km. Jednak cieszyliśmy się, że wróciliśmy do naszego tymczasowego domu, czyli do motelu Marina Village Inn, gdzie spędziliśmy 2 noce przed rozpoczęciem podróży.
Chciałam jeszcze dodać, że przejeżdźając przez kilka miasteczek widzieliśmy dzieci przebrane na Halloween, które chodziły od domu do domu z haslem: 'trick or treat' , czyli po naszemu 'cukierek albo psikus' :-) Widać tutaj, że dla Amerykanów jest to wielkie wydarzenie.

Dzień 19, czyli poniedziałek spędziliśmy spokojnie, jednak znów jesteśmy pełni wrażeń. Niesamowite: 1 listopada, a tutaj temperatura około 25 stopni:-) Postanowiliśmy zrobić drugie podejście do San Francisco. Tym razem szczęście nam dopisało, most już widać było z daleka. Ale zanim dojechaliśmy do Golden Gate, pochodziliśmy trochę po San Francisco, szczególnie dużo czasu spędziliśmy w Chinatown, które jest najstarszą tego typu dzielnicą ze wszystkich miast w Ameryce Północnej.

San Francisco - Chinatown
Było tam głośno, tłoczno i przede wszystkim kolorowo. San Francisco znów zachwyciło nas swoim klimatem, ale tym razem czuliśmy się mniej zagubieni. Jak to mówią: 'podróże kształcą'. Mając za sobą tyle miast w USA, czuliśmy się o wiele swobodniej niż na samym początku. Tak jakoś mniej rzeczy zaskakiwało;-)
Po czasie spędzonym w centrum Frisco, ruszyliśmy w kierunku Golden Gate. Tym razen był oświetlony słońcem - wjeżdźając na niego poczuliśmy jeszcze bardziej klimat SF. Wjechaliśmy na punkt widokowy, z którego można podziwiać San Francisco, no a przede wszystkim na pierwszym planie Golden Gate, który tym razem był widoczny w całej swojej okazałości. Na tej górze spędziliśmy około 2 leniwych godzin. Niegdzie nam się nie spieszyło. Podziwialiśmy wyjątkowy widok na SF i Golden Gate, a z prawej na ocean. Obserwowaliśmy przy okzaji ludzi, którzy podobnie jak wcześniej my, cykali sobie zdjęcia.
Wreszcie widoczny most Golden Gate

Golden Gate
Nie chcieliśmy jeszcze wracać do motelu i zachęceni słońcem i pięknymi widokami, postanowiliśmy pojechać i sprawdzić, co jest dalej. Tablice kierowały na latarnię morską i Rodeo Beach, czyli plażę. Cieszyliśmy się, że raz jeszcze po tak długiej przerwie, mogliśmy być bliżej oceanu i poczuć jego moc, tym razem w blasku słońca. Tym samym było to też pożegnanie z Pacyfikiem. Mamy nadzieję, że na niedługo:)
Jutro tj. 2 listopada ok. 22 opuszczamy San Francisco i 3 listopada również ok.22 będziemy w Polsce. Trudno nam w to uwierzyć. Jednak musimy przyznać, że wracamy z radością. Piękna ta Ameryka, jednak tych samych ludzi, których mamy u siebie nic nie zastąpi, stąd pewnie taka tęsknota za Polską: serio!

PODSUMOWANIE:

-->Do San Francisco przyjechaliśmy 13 października 2010, a opuszczamy je 2 listopada 2010.

-->Odwiedziliśmy 4 stany: California, Nevada, Arizona, Utah

-->Odwiedziliśmy 6 parków narodowych: Muir Woods NP, Grand Canyon NP, Bryce Canyon NP, Zion NP, Death Valley NP, Yosemite NP (polecamy zakup rocznej karty wstępu do wszystkich parków narodowych w USA, której koszt nabycia to 80$. Wstęp do każdego parku jest płatny - do tych największych to wydatek rzędu 25$ od samochodu, więc warto rozpatrzyć tę opcję) oraz jeden park stanowy: Valley of Fire State Park 

-->Przejechaliśmy 3146 mil, co daje 5034 km - naszą wspaniałą i niezawodną Toyotą Corollą :)

--> Najwyższa i najniższa temperatura: +30 st. C - Death Valley NP oraz -8 st. C - Bryce Canyon NP

-->Spędziliśmy tutaj 20 nocy, skorzystaliśmy z noclegów w 15 różnych motelach lub hotelach.

-->Nasza trasa to:
San Francisco - Monterey - Santa Barbara - Los Angeles -San Diego - Barstow - Las Vegas - Williams (Grand Canyon) - Tropic (Bryce Canyon, Zion National Park) - Las Vegas (Valley of Fire) - Mammoth Lake (Yosemite Park) - San Francisco

--> Osoby, które nas zainspirowały: Qba, wujek Henio, Marcin S.

--> Dziękujemy Adamowi za wszelką pomoc i życzliwość!

--->Dziękujemy wszystkim zainteresowanym naszym blogiem - do następnej wyprawy!!!

Pożegnanie z oceanem i USA
 

sobota, 30 października 2010

Dzień 14, 15 i 16

Niestety w ostatnich dniach nie mieliśmy stałego dostępu do internetu dlatego wrzucamy relację z trzech dni w jednym wpisie:

W Tropic poranek był również przepiękny. Jednak temperatura od samego początku dała nam w kość, bo było około zera stopni. Śniadanie zjedliśmy w pobliskiej restauracji, o bardzo przytulnym klimacie. Zaserwowano nam naleśniki z serem i miodem i obsługiwała nas przemiła pani, która chodziła z dzbankiem i co jakiś czas proponowała dolewkę kawy:-) Czuliśmy się w tym miejscu i w ogóle w tym małym miasteczku super. Wszyscy mili, uśmiechnięci, wiedli spokojne życie wśród przepięknej przyrody.
Bryce Canyon - Natural Bridge

Ruszyliśmy do Bryce Canyon National Park. Było około godziny 9.00 i świeciło słońce, a z każdą milą, gdy jechaliśmy w górę temperatura spadała i spadała. Trasa podobnie jak w Grand Canyonie podzielona jest na punkty widokowe. W sezonie z jednego punktu do drugiego jeżdżą specjalne autobusy, jednak my mieliśmy to szczęście i żadne autobusy nie jeździły i ludzi o tej porze dnia oraz tego miesiąca było naprawdę niewielu. Postanowiliśmy wjechać samochodem na samą górę, na szczyt Yovimpa Point, który jest na wysokości 2778m n.p.m. Było tam strasznie zimno, temperatura spadła do -5 stopni i mocno wiało co powodowało, że odczuwalna temperatura była jeszcze niższa. Musimy przyznać, że do końca nie byliśmy przygotowani na takie warunki. Owszem, mieliśmy ciepłe ciuchy, ale niestety ani rękawiczek , ani czapek. No, ale piękne widoki wynagrodziły nam, jak się potem okazało, chwilowe niedogodności. Nastepnymi naszymi przystankami były punkty widokowe: Ponderosa Canyon, Agua Canyon, Natural Bridge oraz miejsca, które należą, do tzw. Bryce Amphitheater Region, czyli kilka punktów widokowych o nazwach: Inspiration Point, Sunset Point, Sunrise Point które faktycznie tworzyły coś w stylu amfiteatru, z którego można było podziwiać przepiękne widoki na Bryce Canyon.
 


Bryce Canyon - Amphitheater

Tam spędzilismy o wiele więcej czasu i poruszaliśmy się pieszo z jednego punktu do drugiego, co jakiś czas zatrzymując się na dłuższą chwilę. Temperatura wzrosła do kilku stopni powyżej zera i caly czas świeciło słońce, więc spokojnie można było usiąść i wpatrywać się bez końca we wspaniałe formy skalne o różnorodnych kształtach, które czyniły Canyon miejscem wypełnionym rozmaitymi postaciami. Kilka rzeźb już określono, a więc 'natural bridge', czyli skała tak się ukształtowała, że utworzyła kształt mostu, były też okna i groty. Jednak to było w początkowych punktach widokowych i szczerze przyznam, że byliśmy rozczarowani tym, co zobaczyliśmy. Było to ładne, jednak nie wzbudzało to w nas większych emocji: 'ok fajny widok, kilka skałek o kolorach czerwono-miedzianych i to wszystko'. Jednak w momencie, gdy dotarliśmy w dół, do Bryce Amphitheater Point, odkryliśmy urok tego właśnie kanionu. Było to coś wyjątkowego, czego do tej pory nie widzieliśmy. Kolory rdzy, czerwieni, różu oraz skały tak wyrzeźbionę przez wodę, wiatr i lód, że można było godzinami siedzieć i wyobrażać sobie, co przypomina dana skała. Ja np. zobaczyłam: 2 bałwany, psa, rodzinę, pinokia, żolnierzy. Bryce Canyon jest zupełnie inny od Grand Canyonu, dlatego uważam, że nie należy ich oceniać w kategoriach ten jest lepszy od tego. Zarówno jeden, jak i drugi mają coś wyjatkowego i każdy ma swój niepowtarzalny urok. Bardzo dużym plusem w Brycie było to, że turystów było o wiele mniej, a więc o wiele więcej ciszy i spokoju i trochę bliższy kontakt z naturą. Grand Canyon trochę przytłacza i jest jakby nieosiągalny, a Bryce Canyon jest jakby bardziej przyjazny. Grand Canyon po jakimś czasie oglądania z różnych punktów, już niczym nie zaskakuje, natomiast Bryce jest zaskakujący w zależności od tego, na którą skałę i z jakiej perspektywy się spojrzy.
Zion NP


Po kolejnych pozytywnych wrażeniach, zastanawialiśmy, czy w tym dniu pojechać jeszcze do jednego parku narodowego Zion National Park, gdzie znajduje się Zion Canyon, który był oddalony o jakieś 120 km. Było jeszcze dość wcześnie, a zachęceni tym, co zobaczyliśmy w Brycie, postanowiliśmy pojechać. Jeśli chodzi o ten park, to nie mieliśmy jakichś specjalnych oczekiwań. Niewiele o nim słyszeliśmy a opinie, które przeczytwaliśmy nie były zachęcające, ale zdecydowaliśmy się do niego pojechać, bo jakoś tak szkoda by było być w tamtym rejonie i nie pojechać...Trasa wiodła przez Red Canyon, gdzie można podziwiać z samochodu przepiekne widoki na czerwonoogniste skały. Cos pięknego.


Zion National Park

Szybko okazało się, że decyzja z Zion NP była słuszna. Znów byliśmy zachwyceni. Zaczęliśmy się zastanawiać, co nas może jeszcze zaskoczyć, a jednak wciąż zaskakiwało. Trzeci z kolei kanion, czyli Zion Canyon był zupełnie inny niż poprzednie. Tym razem nie patrzyliśmy w dół, tylko w górę. Trasa widokowa i szlaki, biegły w dole kanionu. Skały były koloru podobnego do tego w Bryce Canyon, jednak były o wiele potężniejsze i układału się jakby warstwami, raz poziomo, raz ukośnie. Coś niesamowitego. Jedno wielkie: wow! Wojtek stwierdził, że chyba zaczyna nam brakować przymiotników, żeby opisać pozytywne odczucia, które towarzyszą naszej podróży. Miał rację. Wiem cały czas piszę: cudownie, przepięknie, zaskakująco itp, ale wierzcie lub nie, tak właśnie jest i tym razem również tak było. W dole kanionu zostawiliśmy samochód i zachęceni zapierającymi dech w piersiach widokami, ruszyliśmy na wycieczkę autobusem (w te rejony nie można jechać swoim samochodem). W jedną stronę trasa trwała około 30 min. W trakcie, autobus zatrzymywał się co jakiś czas w bardziej interesujących miejscach i jeśli ktoś miał ochotę mógł wysiąść (autobusy kursowały co 8 min w obie strony). My postanowilismy zajechać na sam koniec trasy. Po drodze dowiedzieliśmy sie wielu ciekawych rzeczy na temat tego, co widzieliśmy za oknami - kierowca autobusu cały czas opowiadał o ciekawostkach parku. Widzieliśmy przeogromne skały, naturalne wiszące ogrody, rzekę Virgin i wiele innych przepięknych miejsc, które naprawdę ciężko mi opisać. Wysiedliśmy w miejscu o nazwie Temple of Sinawava, skąd pieszo udaliśmy się na krótką wycieczkę szlakiem wzdłuż rzeki aż do końca udostępnionej części kanionu. Pogoda cały czas dopisywała, świeciło słońce, a niebo było błękitne. Zmęczeni po całym dniu pełnym wrażeń i wysiłku wsiedliśmy do samochodu, aby udać się do kolejnego miejsca, gdzie czekał już na nas zarezerwowany nocleg. Tym miejscem było to ponownie Las Vegas, do którego trzeba było jechać jakieś 300km. Kawałek był, jednak głównie autostradą, więc poszło szybko:-) Dlaczego Las Vegas po raz kolejny? Po pierwsze dlatego, że chcieliśmy już wracać na zachód, po drugie Las Vegas jest bliżej kolejnych punktów, do których mamy zamiar pojechać, a po trzecie nie widzieliśmy atrakcji, które odbywają się każdej nocy na zewnątrz hoteli-kasyn, ponieważ w trakcie naszego ostatniego pobytu wiał silny wiatr, więc wszystkie pokazy odwołano. Tym razem jednak nie musieliśmy dojeżdżać do centrum Las Vegas, czyli Stripu, ponieważ mieliśmy zarezerwowany hotel w samym sercu Stripu, czyli w Imperial Palace. Odbiliśmy sobie za te godziny poszukiwań w trakcie peirwszego pobytu w Vegas. Początkwo byliśmy lekko oszołomieni zmianą. 2 dni i 2 noce spędziliśmy w małych miejscowościach i obcując z naturą, a tu nagle muzyka, światła, tłumy, kasyna itp. Nie potrafiliśmy w to uwierzyć i jakoś tak w tym wszystkim nie mogliśmy się odnaleźć. No niby fajnie: w centrum, wszystko pod nosem, nic tylko się cieszyć, ale jednogłośnie stwierdziliśmy, że chyba bardziej ciągnie nas do prawdziwej dżungli niż do dżungli miejskiej. No, ale nic - nie mogliśmy marudzić, wszystkiego trzeba doswiadczyć, więc po zrobieniu się na bóstwo:-) wyszliśmy na ulicę, aby przede wszystkim zobaczyć pokazy. I tak zaczęlismy od hotelu Bellagio. Przed hotelem zobaczyliśmy przepiękny pokaz fontann, które wraz z muzyką oraz światłem tworzą coś w stylu spektaklu. Zostaliśmy na dwóch (są co 15 min aż do północy). Byliśmy pod wrażeniem: znów!!! Piękne, nawet bym rzekła, wzruszające, cholera nie wiem, czemu, w każdym razie mieli mnie:-) Wojtka też, bo też mu się bardzo podobało. Moglibyśmy tak stać i gapić się w te tańczące fontanny bez końca. Wojtek widział już coś podobnego, jednak nie na tak duża skalę.

Następnie przed hotelem The Mirage był wybuch wulkanu, a więc gra światła, wody, dymu i muzyki - również świetny show! Na sam koniec był ok. 30min występ przed hotelem Treasure Island - było to coś w stylu musicalu, z tymże wszystko odbywało się na 2 statkach, przed hotelem tuż przy głównej ulicy - tak po prostu:-) jeden ze statków zatonął, były też wybuchy, strzały, tańce, śpiewy itp. Było to dobre i na poziomie, jednak nam najbardziej do gustu przypadły fontanny: bajka! Potem jeszcze spędziliśmy trochę czasu w kasynach, coś tam zjedliśmy, jednak zmęczeni po całym dniu i chyba trochę już znużeni blaskiem Las Vegas poszliśmy spać.
Następnego dnia, a więc 15 dnia naszej podróży nie spieszyliśmy się. Wstaliśmy wyspani i wymeldowaliśmy się, a następnie ruszyliśmy do kolejnego punktu, jakim był kolejny park o nazwie Valley of Fire State Park. Był oddalony o jakieś 90 km od Vegas. Znów poruszaliśmy się na wschód, jednak potraktowaliśmy to jako jednodniowy wypad, a nocleg zarezerwowaliśmy sobie również Vegas, tym razem w hotelu Stratosphere, którego główną atrakcją jest wieża o wysokości 350m - najwyższy budynek w 'mieście grzechu'. Jest ona nieco oddalona od głównej części Stripu, jednak tym razem nie zależało nam na tym, aby być w samym centrum - chcieliśmy mieć wygodnie i spokojnie (swoją drogą w samym hotelu sporo się dzieje: kasyna, restauracja i rollercoaster na szczycie wieży, klub, basen, fitness itp.)

Las Vegas by night na Stratosphere
Wieczorem skorzystaliśmy z tego, że byliśmy goścmi tego właśnie hotelu i postanowiliśmy wjechać na górę. Winda jechała w ekspresowym tempie i zatrzymała się na 109 piętrze. Wyszliśmy i zobaczyliśmy widok na całe rozświetlone Las Vegas. Wieża była zaszklona i można było się poruszać po dość szerokim tarasie dookoła. Szklane ściany były pod takim kątem, że można było się o nie oprzeć i zobaczyć nie tylko, co jest przed, ale i to, co znajduje się pod, czyli malutkie ulice, autka, ludziki itp. Tu można było skorzystać z atrakcji typu skakanie na linie w dół. Następnie po schodach przeszliśmy na jeszcze wyższe piętro, czyli na taras widokowy, który nie był już zadaszony, również niezapomniane wrażenia:-) Jeśli ktoś chciał sobie podnieść poziom adrenaliny mógł skorzystać z atrakcji na samej górze wieży, które z samego patrzenia na nie przyprawiały o zawrót głowy. Jedna, to coś w stylu wagonika, który przechyla się w dół i wraca do tyłu, wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że pod spodem nic nie ma: przetsrzeń w dół czyli dobrze ponad 300m. Druga atrakcja, to karuzela, która najpierw wysuwa się poza obręb wieży i w pewnym momencie zaczyna sie szybko kręcić. Trzecia atrakcja znajduje się na samym szczycie wieży, czyli na szpicy, wokół której znajduje się obręcz z siedziskami - zabawa polega na tym, że pasażerowie z zawrotną prędkością poruszają się w dół i w górę. Straszne!!! Aczkolwiek pomysłowe:)
Valley of Fire
Wracając do Valley of Fire. Wojtek dowiedział się o nim z internetu - przewodnik, który mamy nic o tym miejscu nie pisze. W ciągu dnia w Vegas nie ma wielu ciekawych rzeczy do robienia, więc pojechaliśmy. Juzż sama droga była cudowna: pustynia, pusta droga, słońce i my:-) Tym razem temperatura wróciła do bardzo przyjemnego poziomu, czyli ok. dwudziestukilku stopni. Park był podobnie zorganizowany jak poprzednie, czyli można było sie poruszaż samochodem, dostaliśmy mapkę z ciekawymi punktami i wg siebie zatrzymywaliśmy się, gdzie chcieliśmy.
Hmm, zgadnijcie, czy byliśmy zaskoczeni po raz kolejny? Tak, znów mieliśmy okzaję widzieć coś zupełnie innego niż do tej pory - przepiękne widoki, piasek koloru rdzawego, kaktusy i inna roślinność oraz majestatyczne skały również koloru rzdawego tworzące różne kształty, jednak nie przypominały tych w Bryce Canyonie, ani tych w Zionie.

On the highway:)
Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, aby pieszo udać się szlakiem do interesujących miejsc. Tu już nie szło się tak łatwo, wszędzie piasek i skały, słońce też dawało o sobie znać. Kolejny szok: dzień wcześniej minus 5 stopni, a teraz ponad 25 na plusie. Serio można zwariować:-) Czasem zastanawiamy się, jaki jest dzień tygodnia, albo gdzie byliśmy wczoraj. W tak krótkim czasie dowiadczamy tak wiele:-) Jeśli ktoś będzie w Las Vegas, koniecznie musi wybrać się do Valley of Fire. Naprawdę warto. Jest pięknie, tak jakoś leniwie, jest dużo przestrzeni, można się zaszyć między skałami i zaroślami, można się zmęczyć chodząc szlakami, a jeśli nie to wystarczy jechać samochodem, a wszystkiemu towarzyszą cudowne widoki. Amerykanie mają naprawdę duży wybór atrakcji turystycznych.
Dzień 16, czyli 29 października (piątek) minął równie przyjemnie jak poprzednie dni. Pożegnalismy już ostatecznie Las Vegas i ruszyliśmy na północny zachód w kierunku Parku Narodowego Doliny Śmierci, czyli Death Valley National Park. Gdy wjechaliśmy do parku temperatura zaczęła się stopniowo podnosić. Naszym pierwszym przystankiem był Dante's View - widok na dolinę pokrytą osadami soli, otoczoną górami, na których nie było widać śladu życia.

Death Valley - Dante's View
Ten krajobraz trochę przerażał i nie zachęcał do dłuższego postoju. Pojechaliśmy więc dalej, aby zatrzymać się w Zabriskie Point, gdzie widok nieco sie zmienił w bardziej pustynnny, tym razem tworzyły go piaskowce o pofalowanych kształtach. Po zrobieniu paru fotek pojechaliśmy wreszcie do najniższego punktu na półkuli zachodniej i jednocześnie najgorętszego miejsca w Ameryce Północnej, czyli Badwater Basin. Było to miejsce otoczone ciemnymi skałami (na których zaznaczono poziom morza, dzięki temu miało się punkt odniesienia), a samo w sobie przypominało łąkę przykrytą lekką wartswą śniegu. Jednak nie był to oczywiście śnieg, tylko sól. W minimalnej ilości jest tam woda, która jednak jest słona, więc nie ma tam zbyt wielu form życia (o ile w ogóle). Miejsce to znajduje się 85,5 m poniżej poziomu morza, a rekordową temperaturę odnotowano w roku 1913 kiedy było 56 stopni Celsiusza na plusie. My byliśmy pod koniec października i po krótkim spacerze już byliśmy wykończeni: temperatura wynosiła około 30 stopni, a wiatr w ogóle nie wiał, tym samym odczuwalna temperatura była o wiele wyższa. Nie ma się co dziwić, że nikt tam nie mieszka i na tym terenie nie ma życia. Przejechaliśmy jeszcze przez Furnace Creek, czyli swego rodzaju oazę z campingami, domkami, sklepami i stacją z cholernie drogą benzyną:) Ostatnim naszym punktem były piaskowe wydmy oraz obszar pokryty piaskiem - Sand Dunes. Widok jak z pocztówki z Sahary - można było pobiegać wśród wydm. Po części poczułam się jak na plaży nad polskim morzem:-)
Death Valley - Badwater

I tak zakończyliśmy wycieczkę po surowej, groźnej i wywołującej mieszane odczucia Dolinie Śmierci. Trudno sprecyzować, czy były to piękne widoki, na pewno były wyjątkowe i sprawiały, że człowiek na krótki czas znalazł się w innym świecie - czasami przypominały krajobraz jak z księżyca. Jednocześnie dzięki takiej wycieczce można było docenić zieleń, która otacza nas na co dzień. Jest to jednak jeden z obowiązkowych punktów do odwiedzenia w trakcie pobytu w zachodniej części USA.
Po tej wycieczce wyruszyliśmy w dalszą podróż na zachód a nastepnie na północ wzdłuż gór Sierra Nevada. Aktualnie jesteśmy w miejscowości Mammoth Lakes. Temperatura znów nas przestała rozpieszczać i z jakichś 30 stopni zmniejszyło nam się do 0 stopni. Oczywiście przyjechaliśmy w koszulkach bez rękawków, a tu ludzie w ciepłych kurtkach i czapkach:-) taka jest ta Ameryka: zróznicowana, a to było zaledwie ok. 200km odległości. Jesteśmy w motelu o nazwie Holiday Haus Motel. Jest to miejsce niedaleko parku narodowego Yosemite, do którego oczywiście planujemy się wybrać. Przyjechaliśmy tu wieczorem i pan, który nas przyjmował ostrzegł nas, że co jakiś czas pojawiają się niedźwiedzie blisko motelu, więc na wszelki wypadek wolał o tym wspomnieć. Za jakiś czas, gdy wyciagaliśmy torby z samochodu powiedział też, żeby nie zostawiać jedzenia w samochodzie, bo kilka tygodni temu przyszedł niedźwiedź i wybił szybę w aucie, aby dostać się do jedzenia:-) Tym samym na dzień dobry poczuliśmy klimat tych stron. Motel jest pod lasem, więc trudno się dziwić, że misiu może chcieć nas odwiedzić:-) Oby jednak nie chciał! Niestety prognoza pogody nie ucieszyła nas za bardzo - na jutro w tej okolicy oraz w parku Yosemite zapowiadają opady śniegu. Nie byłoby to dla nas dobre. Aby dostać się do Parku Yosemite od strony wschodniej musimy przejechać Tioga Pass, czyli dorgę przez Sierra Nevada na zachodnią część gór. Wiemy, że gdy warunki są złe, droga ta jest zamykana. Poza tym nie mamy opon zimowych i ogólnie nie jesteśmy przygotowani na ekstremalne warunki. No ale zobaczymy, może będzie ok. Na niedzielę zapowiadają słońce, więc może zostaniemy tu 2 noce. Na pewno jest tu pięknie:-)

środa, 27 października 2010

Dzień 13


Wieeeelki Kanion
 Z Williams wyjechaliśmy po 9.00 rano. Obudziło nas słońce, jednak na zewnątrz było dość chłodno - około 5 stopni, a więc ziiimno :) Jednak z motelu roztaczał się piękny widok na góry, które cudownie wyglądały na tle błękitu nieba. Z zapałem ruszyliśmy jakieś 100km na północ w kierunku Parku Narodowego Wielkiego Kanionu na South Rim, czyli południową część Grand Canyonu.

Grand Canyon - Yavapai Point

Pierwszym naszym przystankiem był punkt widokowy Mather Point. Było to miejsce, gdzie było sporo turystów, a taras widokowy był otoczony barierkami. Byłam zaskoczona, bo nie tego się spodziewałam. Jednak pierwsze spojrzenie na kanion wywołało na nas pozytywne wrażenie. Było to jakby pomieszanie zachwytu z lekkim niedowierzaniem oraz poczucie, że jest się maleńką cząsteczką tego świata. Ogrom kanionu jest nie do ogarnięcia wzrokiem i rozumem chyba też. Skały, zostały przez miliony lat wyrzeźbione do dzisiejszego kształtu, przez co mają różne odcienie brązu, zieleni, szarości, a przede wszystkim koloru rzdawego, który w zależności od miejsca i oświetlenia przybiera inny odcień.
Po Mather Point postanowiliśmy podjechać samochodem do Yavapai Point, czyli kolejnego miejsca widokowego. Stamtąd udaliśmy się do Grand Canyon Village, gdzie zostawiliśmy samochód i zaczęlismy naszą kilkukilometrową wędrówkę szlakiem wzdłuż południowej krawędzi kanionu. Równolegle do krawędzi kanionu cały czas kursuja darmowe autobusy - shuttle buses, które zatrzymują sie przy każdym punkcie widokowym i jeśli ktoś nie chce iść, może skorzystać z tego właśnie udogodnienia. My postanowiliśmy sie trochę zmęczyć, no a przede wszystkim poczuć wiatr we włosach, strach przed ogromną przestrzenią i dużą głębokością kanionu.


Kasia z bułą:)

Na szlaku nie było juz barierek, ludzi też mało, więc zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, aby w ciszy podziwiać wspaniałe widoki. Słyszałam różne opinie na temat Grand Canyonu. W większości negatywne, tzn. 'trzeba tam pojechać, ale zero rewelacji'. Dla nas było to coś wyjatkowego i myślę, że naprawdę warto stanąć na krawędzi, pomyśleć, poczuć wolność i zachwycić się bez podawania konkretnego powodu. My zaszliśmy do Maricopa Point tam wsiedliśmy w shuttle busa, z którego również mieliśmy przepiękne widoki. Po drodzdze mineliśmy stadko łosi, które leniwie pasly się wzdłuz drogi. Wysiedliśmy w Pima Point, skąd poza Kanionem mogliśmy też głęboko w dole zobaczyć po raz pierwszy rzekę Kolorado. Z tego miejsca dotarlismy do końca trasy, czylu do Hermits Rest. Ten odcinek był dosć groźny dla mnie. Wojtek prowadził i twierdził, że to jest szlak, jednak jak się później okazało, to jednak była dzika ścieżka, po której krocząc kilka razy wolałam nie patrzeć w dół i musiałam uważnie stawiać kroki.

Kolejny punkt widokowy
Wszystko dobrze się zakończyło i pełni pozytywnej energii, którą dało nam obcowanie z przyrodą, wrócilismy do samochodu i wciąż pełni wahania postanowiliśmy zapuscić się jeszcze bardziej w głąb Ameryki, aby móc dotrzeć w okolice Bryce Canyonu, który znajduje się w kolejnym stanie: Utah. Podróż przed nami była dość długa, bo w tym dniu mieliśmy do pokonania 460 km. Trasa minęła przyjemnie, a wszystko dzięki cudownym widokom. Tutaj już wiedzieliśmy, co to są pustkowia Ameryki. Mogliśmy jechać kilkanaście mil i nie spotkać żywej duszy. Czasem na pustkowiach mijaliśmy pojedyncze domki lub przyczepy, które wyglądały jak opuszczone, a jeśli nie, to za każdym razem zastanawialiśmy się, co Ci ludzie tutaj robią???
Wracajac do widoków. Warto było się zdecydować na tę dzisiejszą podróż, ponieważ czegoś takiego nie można opowiedzieć, zobaczyć w telewizji lub na zdjęciu. To trzeba po prostu przeżyć. Cudowne grzbiety okolicznych gór, urwiste brzegi kanionów, przeróżne kolory, a wszystko to zalane słońcem. Jedzie się tak mila za milą i nic więcej do szczęścia nie potrzeba. Cudowne uczucie.
W drodze do Utah

Dojechaliśmy do miejscowości Tropic w Utah, która znajduje się zaraz obok Bryce Canyon National Park. Jest zimno, bo chyba około 0 stopni, o ile nie mniej. Jak się okazało, jesteśmy już w innej strefie czasowej i jest tutaj o godzinę później niż w poprzednich stanach. Znów jesteśmy w motelu America's Best Value. Zamówilismy nocleg przez internet zanim wyjechaliśmy z Grand Canyonu i dobrze zrobiliśmy, bo jesteśmy w górach, w sumie na pustkowiu i chyba ciężko byłoby coś znaleźć około godziny 22 w tym miejscu. Podjeżdźając pod motel, byliśmy gotowi na rutynowe czynności, czyli wysiąść z samochodu, zameldować się itp. Zanim zdążyłam wyjść z samochodu spojrzałam na drzwi wejściowe naszego motelu i bez zdziwienia przeczytałam na głos nazwisko 'Wojtyczka' . Wojtek spojrzał na mnie ze zdumieniem i zapytał, ale co 'wojtyczka'??? Ja mu na to: 'no na drzwiach'. Spojrzeliśmy na siebie i zaczęlismy się śmiać, nie mogąc w to uwierzyć. Podeszliśmy bliżej i okzało się, że na kopercie przyklejonej do drzwi wejściowych jest napisane nasze nazwisko. Oderwaliśmy kopertę i okazało się, że w środku znajduję się list i klucz do naszego pokoju z informacja o internecie, śniadaniu itp. Przepraszano nas, ale o tej porze, czyli około 22.00 czasu Utah nikogo już nie było w recepcji, stąd taka forma :-) Byliśmy zaskoczeni zaufaniem i spokojem z jakim to zostawiono. Nic czas iść spać, bo przed nami kolejny dzień na łonie natury. Zobaczymy podobno perełkę wśród kanionów i w ogóle wsród Parków Narodowych w USA, czyli Bryce Canyon. Mamy nadzieję, że warto było tu przyjeżdżać!!!

poniedziałek, 25 października 2010

Dzień 10,11 oraz 12

Mamy mały poślizg z wpisami, ale niestety w motelu w Las Vegas nie było internetu. Dlatego dziś zamieszczamy relację z 3 dni :-)

W aucie :)
Dzień 10, czyli sobotę spędziliśmy na zakupach w Barstow, a więc miasteczku, w którym zostaliśmy na noc. Następnie ruszyliśmy dalej. Tym razem naszym celem było Las Vegas. Droga wiodła przez pustynię, świeciło słońce, więc czuliśmy, że przed nami coś nowego i ekscytującego. Około godziny 16.00 zostawiliśmy Kalifornię i wjechaliśmy do nowego stanu, czyli do Nevady. Od razu za znakiem 'Nevada' mieściło się ogromne centrum handlowe oraz kilka większych kasyn (tym samym wolność dla hazardzistów się zaczęła). Zatrzymaliśmy się w tym miejscu, ale jeszcze nie była to pora, aby iśc do kasyna, poza tym do Las Vegas był jeszcze kawałek drogi, więc poszlismy pochodzić znów po sklepach i kupić to i owo:-)

Do Las Vegas wjechaliśmy około godziny 20.00, a więc gdy było już ciemno. Wyobraźcie sobie, jedziecie drogą, wokół której z jednej i drugiej strony ciemność, a tu nagle nie wiadomo skąd morze świateł z domów, hoteli, no i przede wszystkim kasyn. Był to wieczór sobotni, więc spodziewaliśmy się dużej ilości ludzi ze względu na weekend (choć tak naprawdę tam są podobno zawsze dzikie tłumy). Wjechaliśmy do rozświetlonego Las Vegas, mijając wysokie wieżowce i inne pokaźnych rozmiarów budowle. Kierowaliśmy się w stronę downtown, czyli centrum, ponieważ mieliśmy nadzieję tam właśnie znaleźć motel (wcześniej sprawdziliśmy parę moteli przez internet). Niestety pierwsze nasze kroki w Las Vegas nie były łatwe. Zmęczeni po całym dniu zaczęliśmy wycieczkę po motelach. Zaczęliśmy od dość przystępnych cen, jednak 2 pierwsze miejsca były tak zapuszczone, że nawet abnegaci nie zmrużyliby w takim miejscu oka. Brrrr! No nic, trzeba było szukać dalej. Po zrobieniu dobrych kilku mil oraz zaliczeniu nie przesadzając kilkunastu moteli, dowiedzieliśmy się, że wszystkie miejsca w ciekawych motelach na tę noc są 'sold out', czyli sprzedane. Powoli kończyła się nam cierpliwość i na sam początek mieliśmy już dosyć tego miasta. Jednak postanowiliśmy się wziąć w garść i zrobiliśmy drugie podejście w downtown. I udało się znaleźć w miarę przyzwoity motel za dobre pieniądze właśnie w downtown (jak się potem okazało mieliśmu blisko do Fremont Street, a więc miejsca gdzie są nastarsze kasyna i gdzie się tak naprawdę wszystko zaczęło. Weszliśmy do pokoju około 1.00 w nocy, no i cóż, po 3 godzinach poszukiwań zmęczeni i wkurzeni średnio byliśmy chętni na podbój Las Vegas. Najchętniej poszlibyśmy spać, ale zebraliśmy się w sobie, zostawiliśmy rzeczy w pokoju i ruszyliśmy do pobliskich kasyn na downtown i powiem szczerze, że od razu się obudziliśmy i dobre humory momentalnie wróciły.

Kasia z jednorękim bandytą
Był to długi deptak przykryty czymś w stylu półokrągłego dachu, na którym przyczepione były liczne ekrany , które cały czas rozświetalały ulicę tworząc wrażenie, że jest dzień:) To już na nas zrobiło wrażenie, wszytsko oświetlone i tłumy ludzi. Każdy był ubrany jak chciał: jedni elegancko, inni dość wyzywająco, a jeszcze inni jakby dopiero zeszli ze sceny w teatrze. Było ciekawie i kolorowo. No, ale nadszedł czas, żeby wjeść do kasyna, aby stracić, albo zarobić kilka dolarów;-) Początki były trudne, bo niestety trochę przegraliśmy, ale weszliśmy do kolejnego z rzędu kasyna i tym razem usmiechnęło się do mnie szczęście i byłam na plusie ponad 4 dolary! Cóż za radość, cóż za emocje, gdy maszyna nalicza wygraną. Towarzyszą temu coś w stylu fanfar i ma się wrażenie jakby się wygrało co najmniej 1000 dolarów:-) Tyle nie wygrałam, ale radocha była, gdy szłam do automatu, który wypluł mi wygraną. Trzeba przyznać, że zabawa strasznie wciąga i po odwiedzeniu kilku kasyn i straceniu kilku dolców stwierdziliśmy, że wracamy do motelu.

Drugi dzień, czyli 11 dzień naszej podróży minął leniwie, nic wielkiego nie robiliśmy, ponieważ postanowiliśmy, że troche odpoczniemy. Poza tym trzeba było zbierać siły na wieczór i noc, bo tak naprawdę te wielkie emocje były dopiero przed nami:-) Mówią, że w Las Vegas śpi się w dzień, a w nocy szaleje na mieście. Faktycznie tak to tam wyglądało. Za dnia jakoś sennie i cicho, nocą głośno i kolorowo.
Około 21.00 wyszliśmy z naszego motelu, aby 2 ulice dalej złapać całodobowy autobus, który kursuje tam i z powrotem, aby dowozić ludzi na Strip, czyli miejsce, gdzie odbywają się wszystkie atrakcje i gdzie znajdują się największe kompleksy kasyno-hoteli. Dojechaliśmy i od razu wiedzieliśmy, co to jest Las Vegas: wysokie budynki hoteli, które nazwą i wystrojem nawiązują do jakiegoś innego słynnego miejsca na świecie, w środku znajdowały sie kasyna, różne pokazy mające na celu zachwycić oraz przyciągnąć właśnie do tego kasyna. Poza tym są tam kluby, restauracje, centra handlowe i wiele innych.

Wpadliśmy też do Wenecji :)

A z zewnątrz wszystko oświetlone, migające, grające. Chodzliśmy od jednego kasyna do drugiego. Największe wrażenie zrobiła na nas Venetian, czyli Wenecja w wersji skróconej. Naprawdę poczuliśmy się jak we Włoszech, szczególnie , widząc gondolierów, którzy pływali po kanałach w środku hotelu. Poza tym była też Wieża Eiffla, New York New York, czyli repliki nowojorskich wieżowców m.in. Empire State Building oraz Statua Wolności, była tez piramida i replika Sfinksa i wiele wiele innych, a wszystko to na jednej ulicy. Chodziliśmy po Stripie zagladając do kasyn i tracąc, albo zyskując kilka dolarów mieliśmy okazję poczuć klimat hazardowej gorączki.

Dziś około południa, czyli 12 dnia naszej podróży wyruszyliśmy z Las Vegas, przejechaliśmy się Stripem i to wszystko, co widzieliśmy poprzedniej nocy, było innym światem w porównaniu z tym, co widzieliśmy za dnia. Oczywiście, budynki, rzeźby itp. wszytsko było bardzo ładne, ale porównując z tym, czego doświadczylismy, było pozbawione magii. Z radością jednak wyjechaliśmy z miasta (szczerze to nie przypuszczałam, że Las Vegas jest tak duże, miałam o nim zupełnie inne wyobrażenie). Naszym celem było miasteczko Williams, gdzie zatrzymaliśmy się na noc w motelu America's Best Value Inn, aby jutro pojechać i zobaczyć Grand Canyon od strony południowej, czyli South Rim. Po drodze do Williams zatrzymaliśmy się, aby zobaczyć Hoover Dam, czyli tamę na rzece Kolorado.

Hoover Dam
Ogrom tego, co zobaczyliśmy, no a przede wszystkim to jak człowiek okiełznał przyrodę sprawiły, że nie jestem w stanie opisać tego miejsca w kilku słowach. Cały czas towarzyszyło nam silne słońce, niebo było błęktne, a wokół roztaczał się surowy krajobraz skał. Trasa do Williams była przepiękna, mimo, że jechaliśmy cały czas przez pustkowia, było pięknie. Zarówno w intensywnym słońcu, jak i wtedy gdy zachodziło, krajobraz wyglądał tajemniczo i pięknie. Dotarliśmy do Williams około godziny 19.00 i byliśmy zaskoczeni temperaturą, bo po upalnym dniu na pustyni, wychodząc z samochodu doznaliśmy małego szoku, gdyż było około 5 stopni. Poczuliśmy się jak w domu:-)

Wjeżdżając do Arizony
No, ale nie ma co się dziwić, w końcu jesteśmy na wysokości około 2 000 m n.p.m. Noce są chłodne, ale jutro spodziewamy się juz wyższych temperatur. Zostawiliśmy rzeczy w motelu i postanowiliśmy pojechać do centrum miasteczka, aby coś zjeść. Poczuliśmy się cudownie, przez miasto przebiega historyczna i kultowa Route 66, przy której stały sklepiki i restauracyjki, które przyciagały swoim niepowtarzalnym małomiasteczkowym klimatem. Motel jest pod lasem, a więc nareszcie po ponad tygodniu spędzonym głównie w dużych miastach Ameryki możemy cieszyć się ciszą i spokojem przyrody. A tak w ogóle to jesteśmy już w kolejnym stanie, a więc w Arizonie. Pozdrowienia dla wszystkich :)
Legendarna Route 66

sobota, 23 października 2010

Dzień 8 i 9


Orka Shamu z kolegamiw akcji :)
W San Diego spędzilśmy czas wypełniony wrażeniami. Pierwszego dnia obudziło nas słońce, więc  ochoczowybraliśmy się na wycieczkę do tutejszego 'Sea World', czyli kompleksu oceanarium, delfinarium oraz różnych innych atrakcji związanych z życiem wodnym zwierząt i roślin skupionych na jednym obaszarze. Pod kilkoma względami przypominało to trochę Universal Studios. Również mieliśmy bilety na cały dzień, dostaliśmy rozpiskę z występami, z których mogliśmy skorzystać. Byliśmy na wszystkich i było świetnie.
Wszystkie pokazy odbywały się na wolnym powietrzu, na kilku stadionach (tak to nazywano,  były to sporej wielkości amfiteatry). Jeszcze na czymś takim nie  byliśmy: najpierw występ fok, potem delfinów, a na sam koniec poszlismy na pokaz słynnego Shamu, czyli orki, która wraz z mniej znanymi kompanami, dała świetny występ. Poza tym mielismy okazję podglądać życie różnych zwierząt, czemu towarzyszyły ciekawe opisy oraz muzyka. Chodząc po terenie 'Sea World' zobaczyliśmy (oczywiście żywe):rekiny, żółwie, lwy morskie, pingwiny, płaszczki, wieloryba, przeróżne rodzaje ryb oraz roślin. Poza tym były też rollercoastery, przed którymi były tabliczki ostrzegające, że można zostać mocno zmoczonym. Wojtka strasznie ciągnęło na tego typu atrakcje, więc ja zajęłam strategiczne miejsce do robienia zdjęć, a Wojtek w tym czasie cieszył się atrakcjami nie tylko dla dzieci:-) Poza tym jedną z atrakcji był również film o piratach w 4D. Po raz kolejny przeżyliśmy mrożące krew w żyłach chwile, które jednocześnie wywołały naszą radość:-) Jeśli ktoś kiedyś będzie w San Diego powinien wybrać się do 'Sea World'. Kosztuje nie mało, jednak ze względu na pokazy warto. Amerykanie potrafią robić show i naprawdę im to wychodzi. Oczywiście zawsze są mieszane uczucia, co do słuszności tresowania zwierząt, ale to już temat na inną okazję.

Przy 'Star of India'
Po 'Sea World' pojechaliśmy do downtown (centrum) San Diego. Zobaczyliśmy lotniskowiec 'USS Midway' oraz stary żaglowiec 'Star of India' i poszwędaliśmy się wzdłuż wybrzeża. Gdy zrobiło się ciemno udaliśmy się do dzielnicy Gaslamp, gdzie znajdują się ulice z różnymi restauracjami, klubami i kafejkami. Był wieczór i właśnie w tym miejscu było życie. Przeróżna kuchnia, muzyka, zespoły na żywo, stoliki na ulicy, lokale wypełnione ludźmi w czwartkowy wieczór. To wszystko sprawiło, że zaczęliśmy im zazdrościć tego właśnie klimatu. Postanowiliśmy również w tym uczestniczyć, więc wypiliśmy po piwie w jednym z wielu klubów, gdzie akurat grano jazz. Super klimat! W ogóle nie czuliśmy się jak w dużym amerykańskim mieście. San Diego nie jest tak ogromne jak Los Angeles, ale nadal jest trzecim pod względem wielkości miastem w Californii. Oczywiście nie chodzi o to, że jest małe, bo gdybym nie była w LA pewnie myślałabym, że jest baardzo duże. Jest sporo wieżowców, jednak nie aż tak wysokich, jest więcej przestrzeni, a ulice, po których spacerowaliśmy sprawiały wrażenie, że nie jesteśmy w dużym amerykańskim mieście, ale w Europie. Z San Diego z pewnością będziemy mieć pozytywne wspomnienia. Czujemy się tutaj dobrze, jakoś tak bezpieczniej i mniej przytłoczeni niż w Los Angeles.
Po powrocie z centrum zabraliśmy się za planowanie dlaszej części podróży.

San Diego by night

Drugi dzień w San Diego był również bardzo ciekawy. Pojechaliśmy do Starego Miasta (Old Town) i szwędając się po starych uliczkach, zaglądając co jakiś czas do środka przeróżnie wyglądających budynków, poczuliśmy się jak na Dzikim Zachodzie. Odczuwaliśmy też klimat Meksyku, który nam się udzielał mijając stragany z kolorowymi pamiątkami oraz restauracyjki rodem z Meksyku.

Old Town San Diego
Cały czas towarzyszyło nam słońce, więc z radością pojechaliśmy zobaczyć kolejny punkt w San Diego, a mianowicie: Balboa Park. Na terenie parku znajdują się różne muzea tematyczne, mieszczące się w zabytkowych bydynkiach, które są pozostałościami po Wystawie Swiatowej w 1915r., którą to zorganizowano aby uczcić otwarcie Kanalu Panamskiego. Jest tam również znane na cały świat zoo, do którego jednak tym razem nie poszliśmy. Trzeba zostawić sobie coś na następny raz :). Park zajmuje bardzo duży teren, więc każdy znajdzie dla siebie jakiś miły zakątek, żeby trochę odpocząć.
Po kilku godzinach spędzonych w malowniczym parku wyjechaliśmy z San Diego. bardzo szybko się zmienił.

San Diego cops :)
Niestety musieliśmy się pożegnać z oceanem i tym razem w drodze towaryzyszyły nam głównie góry. Po kolejnych milach widoki za oknem jeszcze bardziej się zmieniły, aż w końcu ukzała nam się Pustynia Mohawe (Mojave Desert).
Dotarliśmy do miejscowości Barstow, gdzie zatrzymaliśmy się na zakupy. Byliśmy w szoku: jedziemy sobie drogą, która wiedzie przez pustynie, wokół zero zabudowań, a tu nagle zjazd na centrum handlowe. Początkowo myśleliśmy, że coś pomieszaliśmy, ale za kilka mil ukazała nam się cywilizacja - czyli duże centrum handlowe. I jak to z zakupami bywa: są męczące i wymagają czasu, więc zostajemy tutaj na noc w motelu Nite's Inn, gdzie poznaliśmy właścicielkę, od której dowiedzieliśmy się kilku istotnych informacji odnośnie naszych dalszych planów.

czwartek, 21 października 2010

Dzień 7

Z Earvinem 'Magic' Johnsonem
Dotarliśmy do San Diego.  Ale zanim to nastąpiło mieliśmy kolejny dzień pełen wrażeń spędzony w Los Angeles.  Niestety pogoda się pogorszyła i była lekka mżawka, na całe szczęście było ciepło. Trzeba przyznać, że jesteśmy szczęściarzami. Według przewodnika 325 dni w roku w Los Angeles jest słonecznych, my niestety trafiliśmy na ten pochmurny czas. Jednak to nam nie przeszkadzo, żeby cieszyć się klimatem wielkiego miasta. Kilka godzin spędziliśmy, spacerując po downtown  LA.  Początkowo centrum LA nie zrobiło na mnie większego wrażenia, jednak zagłębiając się w ulice tego rejonu zaczynaliśmy odkrywać, co to są wysokie budynki skupione jeden obok drugiego, których szczyty w taki dzień jak dzisiaj ciężko dojrzeć (najwyższy drapacz chmur w LA ma 310 metrów wysokości). Duże przeżycie. Jednak po jakimś czasie spacerowania człowiek oswaja się z widokiem i oddalając się od centrum zaczyna być zdziwniony, że z każdym krokiem budynki stają się coraz to niższe. Ale jak już zdążyliśmy się zorientować, mając w głowie San Francisco, a Wojtek Chicago tak właśnie to wygląda: downtown to bardzo wysokie budynki robiące ogromne wrażenie, ale im dalej od centrum tym niżej i, jak to w życiu bywa, biedniej… 
Downtown LA
W LA zobaczyliśmy Bibliotekę Publiczną LA, Cityhall (Ratusz), Staples Center (czyli miejsce, gdzie grają Los Angeles Lakers i nie tylko), Grand Central Market (zadaszony targ, gdzie znajdowały się nie tylko stragany, ale też miejsca z różnego rodzaju jedzeniem), nakrótszą linię kolejową na świecie – Angels Flight (przewoziła ludzi  tylko z jednej ulicy na drugą), pozostałości z początków LA - El Pueblo (które sprawiło, że poczuliśmy się jak w Meksyku), Walt Disney Music Hall oraz Katedrę, która wyglądała jak pomieszanie hali sportowej z sala konferencyjną, gdzie zawieszono kilka obrazów i krzyży. Niestety to nie imponujące zabytki Europy.
Kasia ze School Busem :)
Trochę zmęczeni, ale oczywiście zadowoleni wsiedliśmy do samochodu i udaliśmy się w kierunku oceanu, żeby zobaczyć statek Queen Mary. I jak na życzenie, z każdą milą pogoda zaczęła się poprawiać i gdy dotarliśmy do oceanu świeciło już słońce, a niebo było błękitne. Queen Mary zobaczyliśmy z zewnątrz, zrobiliśmy parę fotek i ruszyliśmy w dalszą podróż na południe właśnie do San Diego. Po raz kolejny zdecydowaliśmy się na Highway no. 1, żeby tak długo jak tylko się da, cieszyć się przepięknym widokiem Pacyfiku. Tu już ocean nie dawał takiej satysfakcji, ponieważ większość trasy wiodła przez miejscowości, których zabudowa zabierała nam cudowne widoki. Oczywiście staraliśmy się, dostrzegać wszystkie plusy i kilka razy zatrzymaliśmy się, aby podziwiać różne oblicza oceanu. 
Po drodze zrobiliśmy przerwę na małe zakupy i tu zaskoczenie - w supermarkecie o nazwie Ralph’s nie sprzedano nam alkoholu. Pokazaliśmy im najpierw dowód, potem paszport, ale niestety polityka sklepu zabrania pracownikom sprzedawać alkohol osobom, które nie posiadają kalifornijskiego dowodu tożsamości lub dokumentu, który jasno opisywałby w języku angielskim wzrost, kolor oczu i nie wiem, co jeszcze. Byliśmy totalnie zaskoczeni! No nic, pozostało nam pić whiskey, które kupiliśmy w innej sieci na samym początku.
Nocleg w San Diego zarezerwowaliśmy znów przez internet i trafiliśmy super - fajne warunki, dobra cena. Motel nazywa się Kings Inn i jest dużo większy w porównaniu z naszymi dotychczasowymi motelami. Chciałam jeszcze dodać, że drogi tutaj to morze aut bez względu na porę oraz bez względu na ilość pasów w jednym kierunku, czy jest ich 2, 3 lub 8. Trzeba być doświadczonym kierowcą, żeby nie spanikować zmieniając pasy, włączając się do ruchu lub szukając trasy, którą chce się jechać. Serio drogi to oni mają imponujące. Jakby tego było mało, wyobraźmy sobie, ze mamy autostradę 5 pasów w jednym kierunku i  5 pasów w przeciwnym, a pomiędzy tym, 2 pasy w jednym i 2 pasy w drugim kierunku dla samochodów, w których znajdują się minimum 2 osoby tak zwany  carpooling lane. Stworzono to po to, aby zachęcić ludzi do dojeżdżania do pracy jednym samochodem w kilka osób.  Byliśmy we dwoje, więc skorzystaliśmy z tego przywileju i mijaliśmy z wielką satysfakcją sznur samochodów stojących w korkach Dzięki Bogu poradziliśmy sobie i tu wielki ukłon w stronę Wojtka, który świetnie sobie radził zarówno w ogromnym Los Angeles jak i na naprawdę strasznie, wręcz niewyobrażalnie zatłoczonych drogach Californii.
Gdzieś pomiędzy LA i San Diego...

W San Diego prawdopodobnie zostaniemy 2 dni, aby zobaczyć wszystkie albo prawie wszystkie miejsca warte uwagi.

środa, 20 października 2010

Dzień 6

Kolejny dzień był wypełniony wrażeniami, których do tej pory nigdy nie doświadczyliśmy.Byliśmy w Universal Studios, czyli miejscu, gdzie powstają filmy w Hollywood. Założylismy, że spędzimy tam jakieś 2 godzinki, poniewaz byliśmy pewni, że będzie to forma zorganizowanej wycieczki i na tym koniec. Jednak już na samym początku, zanim jeszcze dotarliśmy do celu naszej wyprawy, znaleźlismy się w miejscu wyjątkowym i przyciągającym naszą uwagę kolorowymi neonami, wystawami i imponującymi rozmiarami sklepów, kafejek, restauracji - Universal Citywalk. To miejsce, które już na samym początku sprawia wrażenie, że jest się w innym świecie.
Universal Studios

Ale to był dopiero początek, bo po kilkunastominutowym staniu w kolejce dostaliśmy się na teren Universal Studios, dostaliśmy rozpiskę, co, gdzie i o jakiej godzinie się odbywa. Od tamtego momentu, czyli od ok godziny 11 do 17.00 byliśmy bez przerwy pod wrażeniem tego, co wiedzieliśmy i co się z nami działo. To było naprawdę wyjątkowe, każda atrakcja była równie zaskakująca i sprawiała, że uśmiech, krzyk przerażenia albo odgłosy radości nam towarzyszyły non stop. Po krótce postaram się opisać, gdzie udało nam się dotrzeć i czego doswiadczyć:
1.Terminator 2:3D, całość trwała 20 minut, ale wrażenia niesamowite. Oprócz tradycyjnej projekcji  fragmentu filmu w 3D było całe show z występami na scenie wkomponowanymi w to, co się działo na ekranie, dymy, światła itp. potęgowały emocje jeszcze bardziej!
2.House of Horrors: straszne!!!Taki straszek jak ja przeżył emocje, które momentami mogły doprowadzić do zawału. Miejsce to było naprawdę rodem z horrorów, zwisające pajęczyny, muzyka, ciemne zakamarki, potwory wyskakujące zza rogu z nożem, maczugą lub innym narzędziem zbrodni. Bali się wszyscy, którzy szli razem z znami. Serio było straaasznie!
3.Shreka w 4D: tu efekty były jeszcze lepsze niż w Terminatorze. Podskakujące fotele (niczym jazda konna), skraplanie wodą (wtedy gdy ktoś kichał, spadał do wody itp.), uczucie mrowienia w nogach (gdy na ekranie pojawiło się mnóstwo pająków). Oczywiście, teraz nie jestem w stanie przypomnieć sobie wszystkich efektów. Dla nas było to po raz kolejny coś niesamowitego.
4. WaterWorld: kino akcji, tym razem na żywo. Akcja  toczyła się jak w filmie, wszystko odbywało się na wodzie, a my siedzieliśmy na widowni. Mokrzy byli Ci, którzy siedzieli blisko wody. Byliśmy pod wrażeniem tego, co tam się działo, strzelanie, bijatyki,jazda na skuterach, motorówką, skoki do wody, wybuchy, nawet mały samolot na samym końcu wleciał do wody niewiadomo skąd. Niesamowite!
WaterWorld - live show

5. Studio Tour: Następnym punktem była wycieczka po studiach filmowych oraz miejscach, które są budowane specjalnie na potrzeby filmu. To było dopiero przeżycie. Zaczęło się niewinnie. Tu już musielismy wsiąść wraz z innymi zaintersowanymi do czegoś a la autobus, który miał 3 wagony, które nie miały szyb, a na samym przodzie znajdowały się 2 ekrany. Ruszyliśmy prowadzeni głosem przewodnika, który co jakiś czas pojawiał się na ekranach. Zaczęliśmy od budynków, w których znajdują się studia nagrań. Nietety tam nas nie zabrano. Ale zobaczyliśmy całe miasta, które są budowane na potrzeby filmów, ulice, uliczki, panoramy miast itp. Byliśmy kolejny raz zachwyceni i wydawało nam się, że już nic nas nie jest w stanie zaskoczyć. A tu jednak. Amerykanie jednak potrafią: przeżyliśmy KingKonga w 4D.
Jednak to było zupełnie coś innego niż w kinie: autobus wjechał do tunelu i tam dopiero zaczęło się dziać, byliśmy po środku akcji, autobus spadał w przepaść albo był atakowany przez potwory, byliśmy zalewani wodą i czulismy wiatr na twarzy, duże przeżycie. Żaden opis tego nie odda. Następnie podobne emocje były z 'Mumią' w 4D, a wszystko bez wychodzenia z autobusu.
Potem było trzęsienie ziemi w metrze, a my pośrodku walących się ścian, metra wypadającego z torów i uderzającego w słup oraz spadającego samochodu z góry wprost na nas. Dalej były kolejne miasta i miatseczka, wjechaliśmy na ulicę, gdzie kręcą Desperate Housewifes, czyli 'Gotowe na wszystko'.
Wszytsko wyglądało tak, jak w serialu, gdzieniegdzie pootwierane garaże, przed nimi różne bryki,
wszytsko było jak w realu. Zobaczylismy również katasrofę samolotu, a właściwie widok po zderzeniu z ziemią, widzieliśmy efekty z filmu "Za szybcy za wściekli - Tokyo drift', oraz cały rząd samochodów, które były bohaterami różnych filmów takich jak:'Knight Rider", czyli "Nieustraszony", "Powrót do przyszłości', 'Magnum' itp.
Po tej niezapomnianej wycieczce było jeszcze mnóstwo innych atrakcji, z których chcieliśmy skorzystać. Głupia byłam, że sie dałam namówic na Jurassic Park. Wszystko byłoby miłe i sympatyczne, gdyby nie to, że było to coś w stylu wesołego miasteczka. Płynęliśmy najpierw spokojnie rzeką, aby następnie wjechać pod ogromna, niemal pionową górę i oczywiście zjechać z niej z zawrotną prędkością wprost do wody! Kosztowało mnie to bardzo dużo stresu i nie byłam gotowa na takie przeżycie.Serio przez moment myslałam, że to koniec. A więc udało im się:-)
The Simpsons - Homer i Bart

Wojtek był również porzerażony, ale On lubi takie emocje więc zaliczył podobne atrakcje, jednak związane z filmem 'Mumia' i 'Simpsons'. Jeśli o takie zabawy chodzi, to jestem mięczak, za dużo mnie to kosztuje zdrowia:-)

I tak minął nam dzień w Universal Studios. Przez cały czas biegaliśmy z jednego miejsca do drugiego, bo chcieliśmy zobaczyć to wszytsko, co nam oferowano. Po dzisiejszym dniu możemy powiedzieć bez żadnych wątpliwości: jeśli ktoś, kiedykolwiek będzie w Los Angeles, koniecznie musi wybrać się do Universal Studios. Fakt wstęp nie jest tani, bo za osobę trzeba zapłacić 74 dolary, jednak naprwadę warto! My zobaczyliśmy baaardzo dużo i zmęczeni, ale w 200% usatysfakcjonowani pojechaliśmy na Walk of Fame, czyli słynną Aleję Gwiazd na Hollywood Boulevard. Oczywiście byliśmy też pod Chinese Theatre, gdzie znajdują sie odciski dłoni i stóp sławnych osób oraz pod Kodak Theatre, gdzie odbywają się gale rozdawania Oscarów.
Universal Studios

Powiem tak: jest to atrakcja, którą najzwyczajniej w świecie dla samej zasady trzeba zaliczyć, ale nie jest warta tego, żeby spędzać w tym miejscu dużo czasu. Owszem ulica ta jest atrakcyjna pod względem sklepów, a gdy jest ciemno migające neony wygladają dość interesująco. Jednak ogólnie stwierdzam, że wiele rzeczy lub miejsc wydaje sie wyjątkowych, ponieważ dystans i poczucie, że coś jest dla nas nieosiągalne sprawiają, że są one wyjątkowe. W rzeczywistości często takie nie są. To miejsce właśnie w ten sposób odebraliśmy.
Jednak go spotkaliśmy - z Davidem Hasselhoffem :)

Po krótkiej przechadzce Aleją Gwiazd pojechaliśmy szukać napisu Hollywood: udało się. Śmialiśmy się, że jak głupki jeździmy i szukamy kilku liter, no ale być w Hollywood i nie machnąć sobie w tym miejscu fotki byłoby czymś dziwnym:-) W przewodniku nie opisują jak dostać się w pobliże napisu, pojechaliśmy więc na 'czuja' i po wielu krętych i stromych uliczkach udało nam się dotrzeć do miejsca, gdzie po krótkim spacerze można podziwiać napis i panoramę miasta.
Niestety było już dość ciemno, więc fotki za bardzo nie wyszły. Być może uda nam się jeszcze tutaj wrócić. Za to przy okzaji zobaczyliśmy wspaniały widok na całe Los Angeles by night. Tam w dole rozległe miasto, światła i hałas, a tu cisza, spokój, zapach drzew i świerszcze. Pięknie:-)
Postanowiliśmy również pojechac do Beverly Hills. Nie mielismy wątpliwości, że będzie elegancko i luksusowo. My niestety w naszej rzeczywistości tak nie mamy, więc nie będę się na ten temat rozpisywać, bo im zazdroszczę:-) Generalnie przejechaliśmy kilka uliczek - żadnej gwiazdy nie spotkaliśmy i w drodze do motelu przejechaliśmy wzdłuż Sunset Blvd,w tym jego najbardziej znany odcinek - Strip.

I tak minął nam dzień. Nocleg mamy blisko centrum, w Chinatown, motel nazywa się Royal Pagoda. Jutro mamy w planie pooglądać centrum i okolice.
Pozdrowienia dla wszystkich czytelników!