niedziela, 17 października 2010

Dzień 3

Nasz środek transportu  - Toyota Corolla
Z San Francisco, a właściwie z Alamedy ruszyliśmy dość poźno, bo dopiero ok. 11.00. Mieliśmy mały  poślizg organizacyjny. Zapakowaliśmy się do naszej Toyoty i ruszylismy  przez most St. Mateo Bridge na południe, najpierw autostradą nr 880, a potem 92. Niestety na highway 92 straciliśmy sporo czasu, stojąc w korku. Nie mieliśmy pojęcia, o co chodzi. Mamy wakacje, więc przyjeliśmy to ze spokojem i cierpliwością, szukając pozytywnych stron. Zachwycaliśmy się widokamami i czytaliśmy opisy atrakcji, które były przed nami. Cały czas zastanawialiśmy się, co może być powodem tak dużych korków. Kiedy zaczęliśmy się zbliżać do Half Moon Bay znaleźliśmy odpowiedź na nasze pytanie. Jak pewnie wszyscy kojarzą za jakiś czas, a dokładnie ostatniego października w Stanach jest Halloween, w związku z tym już teraz bardzo wiele domów jest przystrojonych na tę okoliczność. Tak też było z miejscowością Half Moon Bay, jednak tam były pola dyń, festiwal dyni, konkursy i różne atrakcje związane z dynią. Drogi były zapchane, samochody nie miały gdzie stawać. Było to bardzo widowiskowe i po zrobieniu kilku fotek z samochodu stwierdziliśmy zgodnie, dochodząc do oryginalnego odkrycia : ’niesamowite, co kraj to obyczaj’ . W kazdym razie super obserwowało się ludzi szalejących na punkcie dyni.
Pumpkin Farm - Farma Dyni

Jeden z wielu wspaniałych widoków wzdłuż Higway No. 1
Kontynuowalismy naszą podróż docierając wreszcie na highway no. 1, czyli na trasę widokową wzdłuż Pacyfiku, tam też, skuszeni przez ludzi z deskami surfingowymi, postanowiliśmy się zatrzymać na małe co nieco. Strasznie wiało i słońce znów jak na złość, gdzieś nam się skryło, nieśmiale przebijając się przez chmury. Na całe szczęście nie było mgły i mimo braku wyraźnego słońca, było pięknie. Tu już czuło się wolność. Przede wszystkim zaczęlismy czuć , że mamy wakacjeJ Dwa wcześniejsze dni spędzone w mieście owszem były interesujące, ale nie dawały takiej satysfakcji jak właśnie ta chwila. Przede wszystkim byliśmy już zupełnie niezależni, patrzyliśmy tylko i wyłącznie na siebie i mogliśmy się zatrzymywać za każdym razem, gdy spotkaliśmy coś według nas godnego uwagi, to było naprawdę super.
Pigeon Point
Następnym naszym przystankiem była latarnia Pigeon Point Lighthouse, stara latarnia, która kiedyś była nowoczesna oraz pełniła ważną rolę. W tym wypadku nie chodziło o to, aby na nią wejść, sama w sobie na tle oceanu i skał porośniętych soczystą zielenią wystarczyła, aby się zachwycić i zatrzymać na dłuższą chwilę. Krajobraz przypominał raczej zieloną Irlandię niż Amerykę. Widoki zapierające  dech w piersiach. Jechaliśmy dalej wciąż wzdłuż oceanu podziawiając co jakiś czas dzikie plaże, klifowe wybrzeże oraz ludzi, którzy pływali na kitesurfingu, co dodawało koloru oraz odrobinę oswajało surowość oraz potęgę oceanu i jego fal.
Dłuższy przystanek zrobiliśmy w Santa Cruz. Poszliśmy do Parku Natural Beaches, poszliśmy pooglądać motyle, które przylatują właśnie tutaj w październiku, aby przezimować. Przeczytaliśmy trochę ciekawostek na ich temat, a ja miałam satysfakcję, że rozumiem wszystko po hiszpańsku i specjalnie zakrywałam sobie wersje angielskąJ takie małe szczęścia. Tak a propos hiszpańskiego, kiedy patrzę na mapę, albo na drogowskazy czasem zastanawiam się, czy jestem w Hiszpanii, czy Ameryce, bo nie przesadzając , chyba z 80% nazw miast i miasteczek jest hiszpańskich.  To dowód na to, że jest to była kolonia hiszpańska. A swoją drogą jest tu mnóstwo Meksykanów (legalnych, ale wielu nielegalnych), więc kto wie, co będzie za parędziesiąt lat, może hiszpański znów wróci do łask. Już istnieje coś takiego jak Spanglish, a więc połączenie hiszpańskiego z angielskim.
No, ale nie o tym chciałam pisać. Wracając do Santa Cruz. Samochodem przejechaliśmy ulicą West Cliff Drive, skąd mieliśmy okazję podziwiać jeszcze piękniejsze widoki na ocean niż wcześniej. Zrobiliśmy sobie krótki  przystanek przy latarni morskiej,  w której znajduje się muzeum surfingu, ale co najlepsze patrząc w doł z klifów mieliśmy jak na dłoni surferów, którzy śmiało walczyli z falami oceanu i którym wychodziło to naprawdę wyśmienicie. Było to dośc spektakularne i to nie tylko dla nas. Mnóstwo ludzi obserwowało ich i podziwiało, pewnie podobnie jak my, za sprawność i technikę. Santa Cruz jest miejscowością turystyczną, gdzie Amerykanie z SF przyjeżdżają na weekendy, a ludzie z całej Ameryki przyjeżdżają na wakacje. I mogę powiedzieć, że wcale im się nie dziwię. Santa Cruz jest naprawdę warte tego. Jest tam wszystko, czego człowiek potrzebuje: piękne plaże, klify, ludzie mają wspaniałe widoki ze swoich domów wprost na ocean, jeśli ktoś ma ochotę na zabawę może iśc na molo, gdzie znajdują się różne atrakcje typu wesołe misateczko z najstarszą w Ameryce kolejką górską, knajpki, itp. W centrum jest zupełnie inny klimat, nie ma takiego hałasu, zamiast tego jest przyjemny klimat przypominający trochę Włochy albo Hiszpanię, uliczka ze sklepikami i knajpkami.
Jedna z wielu plaż w Santa Cruz
Z Santa Cruz wyjechaliśmy, kiedy było już ciemno. Nistety około 19 tutaj też już jest mrok. Z jednej strony szkoda, z drugiej strony o tej porze jest już fajny klimat w tego typu miejscach. Poza tym jesteśmy, a własciwie będziemy zmobilizowani, żeby wstawać wcześniej i wcześniej kłaść się spaćJ
Z Santa Cruz dotarlismy do Monterey. Jesteśmy w motelu Blue Lagoon Inn. Odpoczywamy i planujemy kolejne etapy wycieczki. Następny etap to z pewnością Monetery oraz dość długi kawał nadal highway no.1 do Santa Barabara.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz