poniedziałek, 25 października 2010

Dzień 10,11 oraz 12

Mamy mały poślizg z wpisami, ale niestety w motelu w Las Vegas nie było internetu. Dlatego dziś zamieszczamy relację z 3 dni :-)

W aucie :)
Dzień 10, czyli sobotę spędziliśmy na zakupach w Barstow, a więc miasteczku, w którym zostaliśmy na noc. Następnie ruszyliśmy dalej. Tym razem naszym celem było Las Vegas. Droga wiodła przez pustynię, świeciło słońce, więc czuliśmy, że przed nami coś nowego i ekscytującego. Około godziny 16.00 zostawiliśmy Kalifornię i wjechaliśmy do nowego stanu, czyli do Nevady. Od razu za znakiem 'Nevada' mieściło się ogromne centrum handlowe oraz kilka większych kasyn (tym samym wolność dla hazardzistów się zaczęła). Zatrzymaliśmy się w tym miejscu, ale jeszcze nie była to pora, aby iśc do kasyna, poza tym do Las Vegas był jeszcze kawałek drogi, więc poszlismy pochodzić znów po sklepach i kupić to i owo:-)

Do Las Vegas wjechaliśmy około godziny 20.00, a więc gdy było już ciemno. Wyobraźcie sobie, jedziecie drogą, wokół której z jednej i drugiej strony ciemność, a tu nagle nie wiadomo skąd morze świateł z domów, hoteli, no i przede wszystkim kasyn. Był to wieczór sobotni, więc spodziewaliśmy się dużej ilości ludzi ze względu na weekend (choć tak naprawdę tam są podobno zawsze dzikie tłumy). Wjechaliśmy do rozświetlonego Las Vegas, mijając wysokie wieżowce i inne pokaźnych rozmiarów budowle. Kierowaliśmy się w stronę downtown, czyli centrum, ponieważ mieliśmy nadzieję tam właśnie znaleźć motel (wcześniej sprawdziliśmy parę moteli przez internet). Niestety pierwsze nasze kroki w Las Vegas nie były łatwe. Zmęczeni po całym dniu zaczęliśmy wycieczkę po motelach. Zaczęliśmy od dość przystępnych cen, jednak 2 pierwsze miejsca były tak zapuszczone, że nawet abnegaci nie zmrużyliby w takim miejscu oka. Brrrr! No nic, trzeba było szukać dalej. Po zrobieniu dobrych kilku mil oraz zaliczeniu nie przesadzając kilkunastu moteli, dowiedzieliśmy się, że wszystkie miejsca w ciekawych motelach na tę noc są 'sold out', czyli sprzedane. Powoli kończyła się nam cierpliwość i na sam początek mieliśmy już dosyć tego miasta. Jednak postanowiliśmy się wziąć w garść i zrobiliśmy drugie podejście w downtown. I udało się znaleźć w miarę przyzwoity motel za dobre pieniądze właśnie w downtown (jak się potem okazało mieliśmu blisko do Fremont Street, a więc miejsca gdzie są nastarsze kasyna i gdzie się tak naprawdę wszystko zaczęło. Weszliśmy do pokoju około 1.00 w nocy, no i cóż, po 3 godzinach poszukiwań zmęczeni i wkurzeni średnio byliśmy chętni na podbój Las Vegas. Najchętniej poszlibyśmy spać, ale zebraliśmy się w sobie, zostawiliśmy rzeczy w pokoju i ruszyliśmy do pobliskich kasyn na downtown i powiem szczerze, że od razu się obudziliśmy i dobre humory momentalnie wróciły.

Kasia z jednorękim bandytą
Był to długi deptak przykryty czymś w stylu półokrągłego dachu, na którym przyczepione były liczne ekrany , które cały czas rozświetalały ulicę tworząc wrażenie, że jest dzień:) To już na nas zrobiło wrażenie, wszytsko oświetlone i tłumy ludzi. Każdy był ubrany jak chciał: jedni elegancko, inni dość wyzywająco, a jeszcze inni jakby dopiero zeszli ze sceny w teatrze. Było ciekawie i kolorowo. No, ale nadszedł czas, żeby wjeść do kasyna, aby stracić, albo zarobić kilka dolarów;-) Początki były trudne, bo niestety trochę przegraliśmy, ale weszliśmy do kolejnego z rzędu kasyna i tym razem usmiechnęło się do mnie szczęście i byłam na plusie ponad 4 dolary! Cóż za radość, cóż za emocje, gdy maszyna nalicza wygraną. Towarzyszą temu coś w stylu fanfar i ma się wrażenie jakby się wygrało co najmniej 1000 dolarów:-) Tyle nie wygrałam, ale radocha była, gdy szłam do automatu, który wypluł mi wygraną. Trzeba przyznać, że zabawa strasznie wciąga i po odwiedzeniu kilku kasyn i straceniu kilku dolców stwierdziliśmy, że wracamy do motelu.

Drugi dzień, czyli 11 dzień naszej podróży minął leniwie, nic wielkiego nie robiliśmy, ponieważ postanowiliśmy, że troche odpoczniemy. Poza tym trzeba było zbierać siły na wieczór i noc, bo tak naprawdę te wielkie emocje były dopiero przed nami:-) Mówią, że w Las Vegas śpi się w dzień, a w nocy szaleje na mieście. Faktycznie tak to tam wyglądało. Za dnia jakoś sennie i cicho, nocą głośno i kolorowo.
Około 21.00 wyszliśmy z naszego motelu, aby 2 ulice dalej złapać całodobowy autobus, który kursuje tam i z powrotem, aby dowozić ludzi na Strip, czyli miejsce, gdzie odbywają się wszystkie atrakcje i gdzie znajdują się największe kompleksy kasyno-hoteli. Dojechaliśmy i od razu wiedzieliśmy, co to jest Las Vegas: wysokie budynki hoteli, które nazwą i wystrojem nawiązują do jakiegoś innego słynnego miejsca na świecie, w środku znajdowały sie kasyna, różne pokazy mające na celu zachwycić oraz przyciągnąć właśnie do tego kasyna. Poza tym są tam kluby, restauracje, centra handlowe i wiele innych.

Wpadliśmy też do Wenecji :)

A z zewnątrz wszystko oświetlone, migające, grające. Chodzliśmy od jednego kasyna do drugiego. Największe wrażenie zrobiła na nas Venetian, czyli Wenecja w wersji skróconej. Naprawdę poczuliśmy się jak we Włoszech, szczególnie , widząc gondolierów, którzy pływali po kanałach w środku hotelu. Poza tym była też Wieża Eiffla, New York New York, czyli repliki nowojorskich wieżowców m.in. Empire State Building oraz Statua Wolności, była tez piramida i replika Sfinksa i wiele wiele innych, a wszystko to na jednej ulicy. Chodziliśmy po Stripie zagladając do kasyn i tracąc, albo zyskując kilka dolarów mieliśmy okazję poczuć klimat hazardowej gorączki.

Dziś około południa, czyli 12 dnia naszej podróży wyruszyliśmy z Las Vegas, przejechaliśmy się Stripem i to wszystko, co widzieliśmy poprzedniej nocy, było innym światem w porównaniu z tym, co widzieliśmy za dnia. Oczywiście, budynki, rzeźby itp. wszytsko było bardzo ładne, ale porównując z tym, czego doświadczylismy, było pozbawione magii. Z radością jednak wyjechaliśmy z miasta (szczerze to nie przypuszczałam, że Las Vegas jest tak duże, miałam o nim zupełnie inne wyobrażenie). Naszym celem było miasteczko Williams, gdzie zatrzymaliśmy się na noc w motelu America's Best Value Inn, aby jutro pojechać i zobaczyć Grand Canyon od strony południowej, czyli South Rim. Po drodze do Williams zatrzymaliśmy się, aby zobaczyć Hoover Dam, czyli tamę na rzece Kolorado.

Hoover Dam
Ogrom tego, co zobaczyliśmy, no a przede wszystkim to jak człowiek okiełznał przyrodę sprawiły, że nie jestem w stanie opisać tego miejsca w kilku słowach. Cały czas towarzyszyło nam silne słońce, niebo było błęktne, a wokół roztaczał się surowy krajobraz skał. Trasa do Williams była przepiękna, mimo, że jechaliśmy cały czas przez pustkowia, było pięknie. Zarówno w intensywnym słońcu, jak i wtedy gdy zachodziło, krajobraz wyglądał tajemniczo i pięknie. Dotarliśmy do Williams około godziny 19.00 i byliśmy zaskoczeni temperaturą, bo po upalnym dniu na pustyni, wychodząc z samochodu doznaliśmy małego szoku, gdyż było około 5 stopni. Poczuliśmy się jak w domu:-)

Wjeżdżając do Arizony
No, ale nie ma co się dziwić, w końcu jesteśmy na wysokości około 2 000 m n.p.m. Noce są chłodne, ale jutro spodziewamy się juz wyższych temperatur. Zostawiliśmy rzeczy w motelu i postanowiliśmy pojechać do centrum miasteczka, aby coś zjeść. Poczuliśmy się cudownie, przez miasto przebiega historyczna i kultowa Route 66, przy której stały sklepiki i restauracyjki, które przyciagały swoim niepowtarzalnym małomiasteczkowym klimatem. Motel jest pod lasem, a więc nareszcie po ponad tygodniu spędzonym głównie w dużych miastach Ameryki możemy cieszyć się ciszą i spokojem przyrody. A tak w ogóle to jesteśmy już w kolejnym stanie, a więc w Arizonie. Pozdrowienia dla wszystkich :)
Legendarna Route 66

3 komentarze:

  1. Kasia, tak daleko musiałaś lecieć żeby na maszynie zagrać... :d Na Wirku budek z jednorękimi masz multum :))))

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale przeżycia, super! A w tym Vegas wygrałaś coś w końcu siostrze?Pozdrawiam:*

    OdpowiedzUsuń
  3. aale fajnie ! :) codziennie tyle wrażeń !! nie moge się doczekac opisu Grand Canyon :)

    OdpowiedzUsuń